To nie jest serial o superbohaterach. Jeśli w produkcjach Netfliksa i Marvela twórcy robią coś lepiej niż ich filmowi koledzy po fachu, to na pewno jest to akcentowanie w całej historii pierwiastka ludzkiego. Gdzieś tutaj rozbrzmiewa echo słów Karen z Daredevil: chcesz znaleźć herosa? Stań przed lustrem i zastanów się nad tym, jak udało ci się przetrwać w przedsionku piekła, gdzie z nieba spadają anioły, a ulice spływają krwią niewinnych ofiar. Heroiczne czyny to miejska legenda – subtelne nawiązania do Diabła Stróża działającego w Hell’s Kitchen, kobiety łamiącej kark czy przybycia na Ziemię kosmitów, które zostanie przecież określone mianem „incydentu”. Nikt tutaj nie błądzi w przestworzach w pelerynie czy – jak zaśpiewa Method Man w genialnej „Kuloodpornej miłości” – żaden Iron Man nie przybędzie ci na ratunek. Luke Cage to serial o ludziach, o społeczności Harlemu zmagającej się z trudami życia codziennego. Nie ma więc przypadku w tym, że tytułowy bohater gości na ekranie równie często jak inne ważne dla historii postacie, a symbolem walki ze złem staje się podziurawiona kulami bluza z kapturem. Jeden z najwybitniejszych myślicieli naszych czasów, David Harvey, sformułował swego czasu koncepcję „prawa do miasta”. Według jej założeń mieszkańcy powinni mieć możliwość partycypacji w zarządzaniu miejską przestrzenią i w nakreślaniu wizji funkcjonowania lokalnej społeczności. Luke Cage wydaje się czerpać z tej idei pełnymi garściami. Największym bohaterem produkcji od samego początku staje się Harlem – z jednej strony tętniący życiem, przepełniony sąsiedzkimi rozmowami czy niepozornymi wizytami w zakładzie fryzjerskim, który przecież jest swoistym miejscem spotkań dla tak odmiennych ludzi. Z drugiej strony zaś za każdym rogiem czai się tu niebezpieczeństwo, a ulice przemierzają zabłąkane kule, wystrzeliwane z wielką lubością przez okolicznych gangsterów. Jeśli już na starcie nie zgodzisz się na reguły gry twórców, w których przekaz społeczny ma znacznie większe znaczenie niż ten superbohaterski, Luke Cage może momentami cię nudzić. Czary-mary herosów do tej konwencji zupełnie nie pasują, a okładanie siebie nawzajem pełni tu funkcję li tylko ozdobnika – nie kropki, a przecinka w prowadzeniu narracji. Fabuła serialu wydaje się pozornie banalna: Luke Cage wyrusza na uliczną wojnę, w której jego przeciwnikiem najpierw jest Cottonmouth, a potem znacznie potężniejszy Diamondback. Najważniejsze w tej historii jest jednak to, czego na ekranie nie widać lub co zostało tylko z mniejszą czy większą subtelnością zasugerowane – przemiany i motywacje bohaterów, bez najmniejszego wyjątku. Co prawda twórcy znów serwują nam lekcje z zostawania herosem w przypadku samego Luke’a, jednak w sukurs tej metamorfozie przychodzą inne, ze szczególnym uwzględnieniem znakomicie rozpisanego na kilka aktów bratania się ze złem Mariah Dillard. Scenarzyści postanowili nawet nie tyle kreować postacie, co pytać o to, co dzieje się w ich umysłach. Dla niektórych rozczarowaniem będzie postawa Strykera, który przecież poluje na tytułowego bohatera w zasadzie wyłącznie po to, by zrekompensować sobie trudy dzieciństwa – ot, domorosła psychologia i zaklinanie rzeczywistości na freudowską modłę. Czy jednak w naszym życiu nie chodzi także o to, by blizny z lat młodzieńczych przykryć, w zależności od przyjętego modus operandi, kurzem, krwią i potem dorosłości? Heroizm rodzi się nie w wyniku jakiegoś kosmicznego zbiegu okoliczności. Powstaje na ulicy, gdzieś pomiędzy zamiataniem włosów z podłogi a prawdziwymi dramatami, z którymi zmagają się ludzie. I znów Method Man: „Karaluchy w chacie, pusta lodówka, przemoc na ulicach (…) To ma być raj na ziemi? (…) Zjawił się ktoś nowy i rzucił wyzwanie”. Po raz kolejny w produkcjach Netfliksa i Marvela twórcy decydują się rozbijać linearną narrację, by z wielką gracją przenosić ją w stronę wielopoziomowej struktury. Prywatne wendety Cottonmoutha i Diamondbacka czy walka Luke’a są przecież dla całej historii tak samo ważne, jak stopniowe przejmowanie przez Mariah kryminalnego imperium czy podszyta furią zawziętość Misty w prowadzeniu śledztwa. Jest czas wojny, symbolizowany głównie przez klub Harlem’s Paradise, jest też czas pokoju, którego metaforą staje się zakład fryzjerski Popa. Gdy jednak widz próbuje oswoić się z ekranowym stanem rzeczy, cały panujący porządek będzie systematycznie burzony, a Harlem zanurzy się w wojnie opanowującej coraz to nowe lokacje. Twórcy nieustannie nas zwodzą, a kamera błądzi po ulicach – a to, by pokazać nam nowe graffiti, a to, by naszym oczom ukazał się portret Malcolma X. Gra symboliką jest tutaj prowadzona zupełnie nienachalnie, a przekaz społeczny odnosi się do realnej sytuacji politycznej tylko momentami. Dzieje się tak choćby w przypadku zatrzymań Luke’a czy jego naśladowców przez białych funkcjonariuszy policji. Nikt tu jednak nikogo nie oskarża, nie formułuje też jednoznacznego komunikatu, w ramach którego ekranowe działa wymierzane są w kierunku rzeczywistości. Twórcy wydają się pytać, akcentować problemy, ale nie robią tego w sposób banalny, oczywisty. Cała historia jest starannie przemyślana i nie zmierza w żadnym momencie w stronę wyświechtanych na różne sposoby schematów. Słowo „czarnuch” nie pada tutaj z prędkością karabinu maszynowego, a rozbrzmiewająca wszem wobec muzyka czarnoskórych twórców jest de facto integralnym elementem tożsamości kulturowej okolicznych mieszkańców. Choć postacie są wyraziste, to jednak w żadnym stopniu nie są przerysowane. Zwróćmy uwagę, w jak wielu scenach w serialu widzimy rozmawiających ze sobą w bardzo małych grupach bohaterów. Dodaje to tym sekwencjom naturalności i nie ma tu znaczenia, czy to dyskusje o koszykówce u Popa, czy rozmowy silnych kobiet na komisariacie. Nagle okazało się, że w świecie superbohaterskim niepozorna dyskusja może mieć tak wielką moc sprawczą, jak największa nawet fizyczna siła walczącego ze złem herosa. Jeśli chcemy znaleźć w tym serialu jakieś mankamenty, to z pewnością musielibyśmy ich poszukać w braku tak charyzmatycznych postaci, jakie dostarczały nam poprzednie produkcje Netfliksa i Marvela. Jakimś autoironicznym zabiegiem będą więc padające z ekranu słowa o jatce, którą w Nowym Jorku zwykłymi przecież kulami urządził Frank Castle. Luke Cage nie doczekał się swojego Kingpina, Punishera czy Kilgrave’a – bohaterów, których samo tylko pojawienie się sprawiało, że Nowy Jork trząsł się w posadach. Nie uświadczymy tu więc żadnych aktorskich fajerwerków, choć z drugiej strony nikt z członków obsady nie zaniżał ogólnego poziomu. Doskonale poradziła sobie Alfre Woodard w roli Mariah Dillard – jej przemiana zasługuje na najwyższe słowa uznania. Boli jednak fakt, że w tak nieoczekiwany sposób zmarnowano potencjał postaci Diamondbacka. Co prawda na ekranie zaliczył on prawdziwe wejście smoka, jednak z czasem mogliśmy odnieść wrażenie, że jedynym zadaniem złoczyńcy jest utwierdzanie innych w przekonaniu, kto jest królem w tej dzielnicy, i szachowanie rozmówców biblijnymi cytatami. Te niedociągnięcia rekompensuje nam jednak w pełni znakomita warstwa muzyczna produkcji. Utwory czarnoskórych raperów czy przedstawicieli hip-hopu nie tylko doskonale oddawały klimat całej historii, ale również zapowiadały kierunki rozwoju fabuły. Tuż przed śmiercią Cottonmoutha widzimy go przecież słuchającego Long Live the Chief w wykonaniu Jidenny. Nieustannie powracały również motywy przywołujące na myśl seriale kryminalne z lat 70., pełniące tu jeszcze funkcję proroczą, a jednocześnie porządkującą bieg wydarzeń. Do serca Harlemu nieustannie wędrowaliśmy też dzięki ekranowym ornamentom – twórcy dbali o wygląd dzielnicy z tak wielką pieczołowitością, że nawet samo ulokowanie konkretnych sklepów czy budynków miało znaczenie dla całej historii. Co więcej, feeria jaśniejących z wystaw i klubów świateł doskonale kontrastowała z mrokiem i brudem okolicy. Świat wielu barw – nasz świat. Zaryzykuję twierdzenie, że jeśli twórcy produkcji Netfliksa i Marvela wciąż chcą nas zanurzać w mrocznym uniesieniu psyche i estetyzacji przemocy, to w przypadku Luke Cage tego typu zabiegi wydają się najbardziej ludzkie, najbliższe realności. Cieszy fakt, że w świecie zdominowanym przez superbohaterów powstają produkcje pytające o naszą tożsamość i rozliczające nas z wykorzystywania – nawet nie swoich mocy, a biblijnych talentów. Nasze czyny za życia brzmią przecież echem w wieczności i nie muszą one wpisywać się w poszukiwanie jakiejś kosmicznej sprawiedliwości dziejowej. Luke Cage uczy, że herosi są wśród nas, zaraz za rogiem, w śmieciarce, zakładzie fryzjerskim, za barem. Pamiętajcie o tym, gdy w najbliższym czasie będziecie wychodzić z domu. Nastał deszczowy okres. Załóżcie bluzę z kapturem.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj