Fani serialu BBC o detektywie w długim, szarym płaszczu od dawna prosili, a nawet domagali się powrotu Johna Luthera. Brytyjska telewizja była jednak głucha na ich prośby, dlatego do gry wkroczyła platforma Netflix, która postanowiła wyłożyć pieniądze nie na nowy sezon, a film z tym charyzmatycznym stróżem prawa. Na pokład wrócili weterani serii, czyli reżyser Jamie Paule i scenarzysta Neil Cross, co dało fanom poczucie bezpieczeństwa. Projekt był w dobrych rękach, więc wystarczyło rozsiąść się na kanapie i czekać, aż ekipa zakończy prace. Nowa historia kryminalna z Johnem Lutherem (Idris Elba) ma wszystko to, co widzowie polubili w serialu – oprócz wystarczającej ilości czasu, by każdy wątek ładnie rozbudować. Przez to początek wydaje się bardzo pośpieszny i nierówny. Film zaczyna się od porwania młodego człowieka, który podczas ulewy zatrzymuje się na drodze, by pomóc ofierze wypadku samochodowego. Sprawą oczywiście zajmuje się nasz ulubiony detektyw. Składa on obietnicę matce chłopaka, że odnajdzie jej syna i sprowadzi go do domu. Jest nawet na dobrej drodze, by tego dokonać, co nie podoba się sprawcy całego zamieszania (Andy Serkis). A ten zaledwie jednym telefonem uruchamia łańcuch zdarzeń, w wyniku którego Luther ląduje w więzieniu. Umówmy się, nie było to zbyt trudne. Wszyscy, którzy oglądali serial, wiedzą, że John nie raz naginał prawo na tyle, że podchodziło to pod kilka paragrafów. Co ciekawe, inni funkcjonariusze jakoś nie sprzeciwiają się temu, by John trafił do więzienia. Niektórym, na przykład takiej Odette Raine (Cynthia Erivo), jest to nawet na rękę, bo może zająć jego miejsce. Antagonista może więc spokojnie rozpocząć realizację swojego diabolicznego planu. Jak nietrudno się domyślić, były funkcjonariusz policji nie ma zamiaru spokojnie czekać w więzieniu i zastanawia się, jak tu z niego uciec, by powstrzymać szaleńca. Luther: Zmrok ma wiele cech, które spodobają się fanom serialu. Po pierwsze – wraca Idris Elba, który jest genialny jako wkurzony na cały świat detektyw. Miejscami odniosłem wrażenie, że aktor stęsknił się trochę za tą postacią i cieszy się z jej powrotu. Tak samo jak widzowie! Niestety problemy widoczne są w scenariuszu, który miejscami za bardzo pędzi. Sam wątek osadzenia w więzieniu i ucieczki jest rozwiązany w niecałe 20 minut. Jestem przekonany, że Cross miał to lepiej rozpisane na kartkach, ale wiele wątków musiało zostać skróconych, przyśpieszonych i skondensowanych. Przez to widz ma uczucie, że ogląda jakiś dziwny skrót. Akcja wyhamowuje dopiero w drugiej połowie filmu. Jak rozumiem – tej ważniejszej dla wszystkich wydarzeń. Dopiero wtedy twórcy poświęcają więcej czasu na dedukcję naszych bohaterów, śledztwo czy samo finałowe starcie. Andy Serkis jest idealnym czarnym charakterem. Sprawdza się w każdej scenie. Jest przebiegły, szalony, narcystyczny i sadystyczny. To postać, której po prostu się boimy. Nie chcielibyście go spotkać na swojej drodze. Do tego jego liczne starcia z Lutherem są naprawdę ciekawie napisane i jeszcze lepiej zrealizowane. Serkis spokojnie mógłby wcielić się w przeciwnika Jamesa Bonda. Zresztą mam wrażenie, że Jamie Paule chciał obu panom jakoś zrekompensować to, że nie zagrali w tej popularnej franczyzie. Dlatego nakręcił widowiskową scenę walki w samochodzie rodem z filmów o agencie 007.  
fot. Netflix
+17 więcej
To, że produkcja Luther: Zmrok została zrealizowana jako film, ma też swoje plusy. Twórcy mogli zmienić trochę charakter dzieła, przybliżając go bardziej w stronę horroru. Serkis gra bowiem osobę, która żeruje na ludzkim uzależnieniu od Internetu. Wydobywa z sieci najskrytsze tajemnice, by szantażować nimi swoje ofiary. Przygląda się również tym, którzy w domach, biurach czy samochodach poddają się jakimś perwersyjnym przyjemnościom na komputerach i telefonach. Chce im dostarczyć rozrywki na takim poziomie, o jakim nawet nie śmieli marzyć. Neil Cross wymyślił bardzo realnego złoczyńcę, który swoim zachowaniem wcale nie ucieka tak bardzo w sferę fikcji. Nietrudno jest sobie wyobrazić, że są osoby, które czerpią ogromną przyjemność z oglądania cierpienia innych. Może nie na taką skalę jak w filmie, choć do końca wykluczyć tego nie mogę. Jeśli nie widzieliście wcześniejszych sezonów serialu Luther, to nie ma problemu. Nie musicie ich znać, by zrozumieć film. Jest on napisany jako osobna historia. Oczywiście twórcy nie zapomnieli o miłośnikach naszego detektywa – umieścili w produkcji wiele easter eggów, które na pewno wyłapią wszyscy fani. Dostrzeżenie ich daje po prostu większą frajdę z seansu. Kto wie, może po obejrzeniu filmu część widzów sięgnie po serial, by lepiej poznać tego bohatera? Luther: Zmrok zadowoli fanów serialu, choć nie jest to idealna produkcja. W grę wchodziła wyłącznie forma filmowa, więc trzeba przyjąć ją ze wszystkimi jej wadami scenariuszowymi. A jak już pisałem – jest ich trochę. Może gdyby film trwał trzy godziny lub był trzyodcinkowym miniserialem, dałoby się ich uniknąć. Niemniej nowy tytuł narobi Wam apetytu na więcej. Twórcy dobrze to wiedzą i sami sugerują, że to nie jest ostatni rozdział przygód detektywa. Pytanie tylko, czy to będzie kolejny film, czy może jednak powrót do formy serialowej. Czas pokaże.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj