Magia w blasku księżyca ("Magic in the Moonlight") właściwie skazana była na porażkę. Jeśli rozrysować bowiem ostatnie dokonania Allena, naszym oczom ukaże się sinusoida. Po nieudanym filmie "Poznasz przystojnego bruneta" amerykański reżyser trafił w dziesiątkę z O północy w Paryżu. Nostalgiczny obraz stolicy Francji zastąpił rok później wizerunek Wiecznego Miasta, ale nim krytycy nie byli już tak zachwyceni. Kiedy po raz kolejny ogłoszono, że "Allen się skończył", po przeciętnych Zakochanych w Rzymie do kin trafiła Blue Jasmine. Znów wszyscy byli pod wrażeniem, a obraz zebrał trzy nominacje do Oscarów, z czego jedna zmieniła się w statuetkę. I tym sposobem dochodzimy do Magii w blasku księżyca, filmu, który potwierdza słuszność teorii allenowskiej sinusoidy.
Amerykański reżyser często magiczne sztuczki już w swoich filmach pokazywał (kuglarz ze "Scoop") czy wykorzystywał (bohater wychodzący z ekranu w "Purpurowej róży z Kairy"), ale nigdy nie były one głównym tematem. W swoim najnowszym dziele opowiada historię Stanleya Crawforda, doświadczonego iluzjonisty znanego pod pseudonimem scenicznym Wei Ling Soo, który na prośbę przyjaciela ma zdemaskować oszustkę chełpiącą się nadprzyrodzonymi zdolnościami. Z czasem okazuje się, że być może nie będzie czego demaskować. Zarówno główny bohater, jak i widz stają przed pytaniem: Czy magia rzeczywiście istnieje?
[video-browser playlist="623951" suggest=""]
Fabularne novum jest jednak tylko pozorne, bo w gruncie rzeczy znów oglądamy tradycyjną komediową historię, a Francja z lat 20. XX wieku zapewnia wyłącznie charakterystyczną scenografię. Popadający w rutynę Allen na dodatek nie próbuje powiedzieć widzom niczego nowego, wykorzystując dobrze znane nam już motywy i archetypy.
Niemniej to nie jest zły film. Allen zwyczajnie poniżej pewnego poziomu nie schodzi, a jego lata doświadczenia słychać w uroczo potoczystych dialogach, przezabawnych gagach i skrupulatnie zaplanowanej historii. Problem jedynie w tym, że brakuje tu świeżości i czegoś, co napędzałoby dyskusję na kilka dni od seansu. W pamięć zapadają tymczasem jedynie aktorzy – Emma Stone i Colin Firth, którzy dają doskonały przykład aktorskiego tour de force. Ta pierwsza po raz kolejny pokazuje, że swoją karierę zawdzięcza nie swojemu wyglądowi, lecz umiejętnościom, a ten drugi, nie wychodząc właściwie ani odrobinę ze swojego emploi, całkowicie zanurzył się w roli i dał występ swojego życia. Ach, żeby też reżyser miał taki zapał…
Czytaj również: Premiery kinowe weekendu
Choć Magia w blasku księżyca nie powala, paradoksalnie teraz wypada z niecierpliwością czekać na kolejny film Allena. Zgodnie z teorią sinusoidy będzie to świetnie kino.