Człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrych rzeczy, dlatego osobiście z przyjemnością wyczekuję na kolejne odsłony cyklu powieściowego Marty Kisiel o przygodach małego Bożka, po czym połykam je jak świeże bułeczki, nadal mając apetyt na następną. Nie inaczej jej w przypadku Małego Licha i babskich sprawek. Po wakacyjnych przygodach Bożka – który jest jednocześnie chłopcem, widmem i glutem (po zglutowanym i zwidmowanym tacie – nieszczęsnym paniczu Szczęsnym, poecie podwójnie romantycznym), wracamy do rodzinnego domu chłopca, w którym mieszkają – prócz Bożydara i jego mamy, ma się rozumieć, dwaj dziwni wujkowie – posępny pisarz Konrad i tubalny, wikiński wujaszek Turu oraz wszelka menażeria istot nie z tego świata. W tym uczulony na pierze, przesłodki aniołek Małe Licho, majestatycznie irytujący anioł Tsadkiel, uwielbiający piec i gotować potwór z gatunku Cthulu – Krakers, jego malutki krewny Gucio, strychowe duchy żołnierzy niemieckich, że o stadku słodkich, acz krwiożerczych różowych królików nie wspominając. W Małych Lichu i babskich sprawkach pojawiają się również krasnoludki – bojowe, przaśne oraz rzucające nietypowe groźby i inwektywy.
Koniec wakacji jednocześnie oznacza dla Bożka początek szkoły, ba - nowej, czwartej klasy, kiedy to wszystko, ale to wszystko wydaje się inne aniżeli w klasach początkowych. Nowe przedmioty są naprawdę nowe, a przy tym poznaje się nieznanych nauczycieli, którzy mogą okazać się… dziwni, nie tylko z imienia.
Przyjaźnie - te starsze i te nowsze, a nawet zupełnie świeże – patrz nowa dziewczyna w klasie, zwana Zmyłką (nie, wbrew naleganiom widmowego tatusia, Bożek nie musi się w niej zakochiwać, ale bardzo ją lubi), a po lekcjach łatwiejsze i trudniejsze zadania domowe, góry jedzenia przygotowywane przez najdziwniejszą „babcię” świata, czyli Krakersa, bamboszki szykowane przez Małe Licho – również dla gromadki krasnoludków… Pierwszy miesiąc zasiadania w szkolnej ławie wydaje się całkiem miły, dopóki nie nadciągnie zła pogoda, złe humory i ogólnie zło czające się gdzieś… w szkole? Bożydar Antoni Jekiełłek, chcąc nie chcąc, znowu będzie musiał stawić czoła czemuś nadprzyrodzonemu, co kryje się w mroku i strasznie zawodzi (w sensie muzycznym, nie dosłownym).
Samo wyjaśnienie, czego dotyczą babskie sprawki, wynikające z kontekstu opowieści, jest jedyne w swoim rodzaju i przezabawne, zwłaszcza w porównaniu z nadmiernie romantycznymi wizjami panicza Szczęsnego.
Czarno-białe ilustracje Pauliny Wyrt są wisienką na torcie powieści, ciesząc oko i świetnie podkreślając jej klimat.
Opowiadana historia (choć cudnie poprowadzona) to nie wszystko. Jak zwykle u Marty Kisiel mamy do czynienia z niepowtarzalnym stylem, ociupinką ironii, zabawą słowem, poezja klasyczną, a przede wszystkim wyjaśnianiem trudnych spraw w taki sposób, że wierzymy, że niemalże wszystko da się zrozumieć i naprawić, a w razie niepowodzeń po drodze – po prostu przytulić.
Czy zatem dziwią splendory sypiące się dla cyklu przygód Małego Licha, jak chociażby nagroda literacka za książkę dla dzieci Polskiej Sekcji IBBY za Małe Licho i anioła z kamienia w 2019 roku, wyróżnienie IBBY w 2020 roku za Małe Licho i lato z diabłem, czy dwukrotne zwycięstwo w plebiscycie portalu Lubimyczytac.pl w kategorii książek dla dzieci? Zdecydowanie nie.
Potrzeba nam więcej tak mądrych, nieinfantylnych, językowo nieszablonowych, uroczych, zabawnych książek dla dzieciaków. Potrzeba nam więcej Małego Licha. Alleluja!