Mamusie bez synusiów to prosta historia, o której wszystko tak naprawdę mówi sam tytuł – głównymi bohaterami są matki, których dorośli synowie prowadzą już własne i niezależne życie z dala od domu. Punktem wyjścia dla wszystkich wydarzeń staje się Dzień Matki, w który każda z pań nader dotkliwie odczuwa wyfrunięcie dzieci z gniazda – żaden z synów nie kwapi się nawet, by odwiedzić swoją rodzicielkę, co powoduje w nich dodatkowy smutek. I wtedy, dając się ponieść chwili, przyjaciółki postanawiają spontanicznie ruszyć do Nowego Jorku, by zaskoczyć swoich synów i spędzić z nimi trochę czasu. Oczywiście decyzja ta sprowokuje całą lawinę komicznych wydarzeń, niekoniecznie sprowadzając uśmiech na twarz synów, jak życzyłyby sobie tego ich matki. Sam zarys fabularny wskazuje, że głównym źródłem humoru będzie tu niespodzianka zorganizowana przez kobiety – ich synowie nie są przygotowani na to, że od teraz będą z nimi mieszkać mamusie, co prowadzi do zabawnych i często niezręcznych sytuacji. Humor proponowany przez nową komedię Netflixa jest jednak raczej typowy i w głównej mierze sytuacyjny. W kilku momentach można się zaśmiać, jednak nie jest to film, przy którym publiczności towarzyszyłyby nieskończone salwy śmiechu. Można spodziewać się raczej standardowego arsenału komicznych zagrań: są gafy na przyjęciach, jest poruszanie tematów tabu w chwilach, w których jest to niewskazane; częste ukrywanie się w publicznych miejscach i liczne działania incognito, czy wreszcie – co jest chyba najbardziej typowe – standardową scenę nakrycia syna z dziewczyną w łóżku (no, w tym przypadku w drodze do łóżka). To wszystko już się gdzieś widziało - raczej nie da się powiedzieć, by nowa komedia Netflixa proponowała w tym względzie cokolwiek nowego. Jak to często w przypadku „kobiecych” produkcji bywa, całość jest wyraźnie podszyta nutką nostalgii. Historia każdej z mam okazuje się pełniejsza i bardziej emocjonalna, niż może się to wydawać na pierwszy rzut oka, a ich konfrontacja z dorosłymi dziećmi wyciągnie na wierzch skrywane problemy i rany, które każda z pań będzie musiała przerobić na swój sposób. Pod płaszczykiem luźnej komedyjki film przemyca wątki dojrzewania, pogodzenia się z nieuchronnością upływającego czasu i odcinania pępowiny – z tą jednak różnicą, że widzimy to nie z perspektywy wyprowadzających się z domu dzieci, a właśnie matek. Dorosłych kobiet w okolicach pięćdziesiątki, które z biegiem czasu pokazują, że nie są tak twarde, jak początkowo mogłoby nam się wydawać. Przy tym wszystkim warto zauważyć, że nie ma tu miejsca na przesadzone tragedie, a problemy, z jakimi mierzą się bohaterki, są prawdopodobnie wszystkim nam doskonale znane. Ten film śmiało można nazwać "życiowym", nawet mimo tego, że jest wyraźnie podkolorowany (co swoją drogą wcale nie przeszkadza, a raczej dodaje tej historii ciepła). Jak sądzę, z tych właśnie przyczyn produkcja spodoba się bardziej żeńskiej aniżeli męskiej części publiczności (obawiam się, że dla drugiej może być nieco monotonna, babska i momentami zbyt ckliwa). Jeżeli natomiast chodzi o grę aktorską, na słowa uznania zasługuje przede wszystkim rola Angeli Bassett, która wciela się w Carol, najbardziej charyzmatyczną z wszystkich trzech mam. Choć na ekranie największą ekscentryczką wydaje się Helen (w tej roli Felicity Huffman), to jednak właśnie na Carol skupia się główna uwaga kamery i to ona wzbudza w widzu najszczersze uczucia (być może ma na to wpływ uwypuklenie smutnego wątku osobistego, co w przypadku dwóch pozostałych bohaterek nie jest aż tak widoczne). Jeżeli chodzi o synów, niestety żaden niczym się nie wyróżnia. Przeciwnie - są oni aż zbyt schematyczni. Każdy z panów ma za zadanie reprezentować inne środowisko: jeden jest playboyem i karierowiczem, drugi gejem, zaś trzeci romantycznym powieściopisarzem ze złamanym artystycznym sercem. Wszystkich trzech wstawiono w stereotypowe ramy, a dla samego filmu naprawdę niewiele z tego wynika – panowie nie budzą większych emocji, a ich osobiste perypetie nieszczególnie angażują. Rozumiem, że to matki mają obracać się w centrum wydarzeń, ale i tak myślę, że warto byłoby położyć dodatkowy nacisk właśnie na synów – choć potencjału było w tym aspekcie dużo, koniec końców stają się nam oni zwyczajnie obojętni, stanowiąc tylko dodatek, nie podwalinę historii. Mamusie bez synusiów to jeden z filmów „na raz” – ot, przeciętna komedyjka, którą można włączyć pewnego wieczoru, by rozluźnić się po całym dniu pracy. Na pewno będzie mieć większe powodzenie wśród żeńskiej części publiczności, na co wpływa sam uwypuklony aspekt macierzyństwa i kobiecej przyjaźni. Mam jednak nieodparte wrażenie, że kino już widziało podobne opowieści – ta jest niczym innym jak kolejną z wielu i tak naprawdę nieszczególnie się wyróżnia. Ode mnie 6/10 – nie jest źle, ale moim zdaniem mogło być lepiej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj