Dla wielu widzów Matylda to ponadczasowy klasyk. Produkcja od zawsze wyróżniała się nietypową – jak na bajkę dla dzieci – tematyką. Opowiadała w końcu o przemocy w rodzinie. Historia w przerysowany i zabawny sposób pokazywała, jak główna bohaterka zmagała się ze złymi biologicznymi rodzicami i podłą dyrektorką, która zamykała uczniów w komorze z gwoździami i rzucała nimi za płot. Według mnie Matylda dawała nadzieję swoim rówieśnikom przed telewizorami, że czeka ich jeszcze szczęśliwe zakończenie. Z ulgą przyznaję: nowa wersja dotrzymuje kroku pierwowzorowi. 
Fot. Netflix
Za adaptację wyjątkowej historii Roalda Dahla wziął się Netflix – ostatnie trzy słowa na pewno wzbudzą niechęć wielu czytelników. Film jednak już na samym początku składa hołd książkowemu pierwowzorowi, pokazując słynny złoty bilet z produkcji Charlie i fabryka czekolady, na którym widnieje imię i nazwisko pisarza. To naprawdę dobry wstęp, który daje widzowi sygnał, że historia została stworzona z sercem do materiału źródłowego. I na szczęście to uczucie pozostało ze mną do samego końca. Jeśli byliście fanami filmu z 1996 roku, to ta wersja też przypadnie Wam do gustu – chyba że nienawidzicie musicali, bo bohaterowie częściej śpiewają, niż mówią. Matylda: Musical jest równie absurdalna, urocza i brutalna, co poprzednie dzieło.  Ta absurdalność jest sercem tego filmu. Już na samym początku widzimy, jak lekarz w trakcie odbierania porodu matki Matyldy serwuje widzom numer muzyczny z tancerzami w błyszczących marynarkach – to pierwsze dwie minuty seansu, sprawdziłam. Moją główną obawą było to, że twórcy stojący za adaptacją Netflixa będą bali się uderzyć w mroczniejsze i dziwniejsze tony, za które pokochaliśmy oryginał. Tej wersji jednak niczego nie brakuje. Mamy rzucanie dziećmi, tortury, czarny humor. A decyzja, żeby zaadaptować historię w formie musicalu, umożliwiła posypanie tego szczyptą zabawnych piosenek. Matylda: Musical wydaje się przemawiać do wszystkich małych dziwaków na całym świecie i jestem jej za to wdzięczna. 
Fot. Netflix
+11 więcej
Wspomniałam, że fani produkcji z 1996 roku pokochają ten film. To jednak nie znaczy, że Matylda: Musical jest jego kopią. Mamy na przykład scenę, w której główna bohaterka podchodzi do tablicy z trudnym zadaniem matematycznym dla starszych klas. Nauczycielka prosi, by się nim zajęła, a dziewczynka, zamiast je zmazać, rozwiązuje je bezbłędnie. Miało to pokazać, że inteligencją znacznie przewyższa swoich rówieśników. W starej adaptacji Matylda nie wstaje z krzesła, tylko odpowiada na pytanie dotyczące tabliczki mnożenia, które nauczycielka zadaje dla żartu, ponieważ jest za trudne dla uczniów. Na tym przykładzie widać, że twórcy obu adaptacji zdecydowali się na trochę inne rozwiązania, by przekazać to samo. Matthew Warchus miał swój pomysł na tę historię, ale nie chciał jej zmieniać. Wizja reżysera przejawia się także w stylistyce – jest bardzo wymuskana i nowoczesna, dopracowana na ostatni guzik. Podobała mi się jeżdżąca biblioteka (na jej dachu dziewczynka czytała książki), wielki posąg z zakazem chlipania przed szkołą i inne artystyczne rozwiązania. Dbałość o szczegóły widać także w scenografii. Pokój Matyldy znajduje się na zakurzonym strychu. Jest w nim królewskie łoże, które przywodzi na myśl resztę domu i kiczowaty styl jej rodziców. Wszędzie widać powciskane lektury. Po prostu wszystko zostało dokładnie przemyślane.  Jak wspomniałam wcześniej, Netflix zaadaptował tę historię w formie musicalu, co także jest zupełną nowością. Piosenki może nie wchodzą w ucho jak Hamilton, ale w przeciwieństwie do tych z Cinderelli nie są zupełnie niepotrzebne. Przekazują widzom nowe informacje, pasują do klimatu i są po prostu zabawne. Szczególnie dobrze sprawdzają się w szkole Matyldy, ponieważ w numerach bierze udział wielu dziecięcych aktorów, co przywodzi na myśl Bollywood na miniskalę. Po seansie nie pamiętam żadnego utworu, więc nie spodziewajcie się kolejnego Nie mówimy o Brunie. Mogłabym rozpisywać się o tym filmie godzinami. Po tragicznych Perswazjach podchodzę z pewną ostrożnością do adaptacji Netflixa, ale tutaj nie ma się czego bać: film jest po prostu dobry. Na pochwałę zasługuje obsada – Alisha Weir jako główna bohaterka i Emma Thompson w roli dyrektorki naprawdę błyszczą. Przez cały czas miałam wrażenie, że ta adaptacja opowiada historię oczami dziewczynki. Stąd bardziej pastelowa kolorystyka, a także więcej fantastycznych elementów – np. żywa historia akrobatki i eskapologa czy Matylda dryfująca w powietrzu. Najbardziej podobało mi się to, że produkcja, podobnie jak umysł naszej rezolutnej protagonistki, wykorzystywała te narzędzia po to, by pokazać naprawdę smutną prawdę: o niekochanych i tłamszonych dzieciach. Kilka razy chciało mi się płakać na seansie, a to chyba największy komplement. Moja ulubiona scena to ta, w której Matylda widzi w swojej opowieści siebie w objęciach eskapologa, który dowiaduje się o tym, że córka jest źle traktowana. Czuć, że chciałaby, by ktoś ją uratował. Naprawdę polecam Matyldę: Musical dużym i małym dziwakom.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj