Film Todda Haynesa, premierowo pokazywany w canneńskim konkursie May December, to najlepszy dowód, że na tego typu festiwalu po obejrzeniu arcydzieła (jakim w tym wypadku okazał się nowy Scorsese) można wpaść w pułapkę ogarniającej widza euforii i zdecydować się na obejrzenie filmu.
Historia jest prosta jak drut, nieco nawiązująca, ale tylko powierzchownie do bergmanowskiej Persony – mamy tutaj aktorkę (świetna rola Natalie Portman), która przed rozpoczęciem zdjęć do filmu chce poznać prawdziwą bohaterkę historii w nim opowiedzianej. Jest nią Gracie (fatalna Julianne Moore – czy ktoś jest mi w stanie powiedzieć, czy ona sepleni, czy nie, bo chwilami wychodzi na to, że tak, żeby w kolejnych sekwencjach zupełnie o tym zapomnieć), kobieta, która w latach 90-tych została skazana za kontakty seksualne z nieletnim. Ten nieletni (żałosna rola Charlesa Meltona – niech mi tylko nikt nie próbuje wmówić, że to było zaplanowane) jest aktualnie jej całkowicie legalnym mężem, z którym ma dwójkę dzieci, które dosłownie zaraz mają zacząć naukę w college’u. W tym nietypowym trójkącie rozpoczyna się gra, która doprowadzi nas do poznania prawdziwej istoty związku Gracie i Joe, i pozwoli Elizabeth na wejście w głąb siebie.
Haynes opowiada tę historię na zasadzie campowej, przerysowanej szarży ocierającej się o telenowelę, mocno korzystającej z tabloidowej natury historii. Problem polega na tym, że w tej pastiszowej formie, bo taki był zapewne pomysł na tę opowieść, jego styl reżyserski zupełnie się nie sprawdza. Haynes jest bodaj ostatnim twórcą, którego posądziłbym o dystans wobec swoich bohaterów czy historii – nie było go w całkowicie na poważnie, z wdziękiem potraktowanej opowieści o Carol, nie było go także w Daleko od nieba. Przynajmniej w tych dwóch reżyserskich próbach, świetnych zresztą, widać było, że reżyser ten woli opowiadać czule, subtelnie i co najważniejsze prawdziwie. Tutaj postanowił zmienić podejście, stać się niemalże Hitchcockiem, stworzyć z tej historii coś na granicy trashy romansu z przełomu lat 80. i 90., i doprawić wszystko thrillerowym napięciem. A no i zapomniałbym…przekręcić całość o 180 stopni, żebyśmy myśleli, że mamy do czynienia z pastiszem, zabawą z widzem, który nie wie do końca, co ma myśleć.
Haynes poległ w tym wypadku na całej linii, pokazując nam dobitnie, że nie jest i nigdy nie będzie reżyserem kina gatunkowego, że może powinien pozostać w znanych sobie rejonach historii miłosnych, które pokazywane w prosty sposób poruszały emocje widzów i realnie pozwalały poczuć się uczestnikami tych opowieści. W May December, z powodu jego niekompetencji, czujemy bardziej frustrację i brak kontroli nad historią, która ma być opowiedziana. Przez to te niemal dwie godziny wydają się być wyjątkowo długie i męczące. Wolta gatunkowa, której próbuje Haynes, jest nieudolna, pozbawiona smaku, przekraczająca granicę śmieszności, do tego stopnia, że nie sposób stwierdzić, by była ona zaplanowana. Bardziej wygląda to na kompletny brak zrozumienia gatunku i wyjątkowy brak koncepcji, z jakiego powodu w ogóle taką historię warto opowiedzieć.
Żeby nie było wątpliwości – nie mam najmniejszych problemów z tym, żeby taką właśnie historię przedstawić w nierealistyczny, podkręcony sposób. Mam problem z tym, że zabrał się za to ktoś, kto ewidentnie nie rozumie, co chciał pokazać. Gdyby May December podpisał ktoś taki jak David Cronenberg albo szukając nieco bliżej, Francois Ozon, to pewnie nie miałbym z tym filmem większych problemów. Przeciwnie – raczej skakałbym z radości. Tymczasem podczas seansu czułem się trochę, jakbym po raz kolejny oglądał High Life Claire Denis, tylko bez vibe’u pokazu z American Film Festival, kiedy to wszyscy, którzy się śmiali, robili to w dobrych momentach, a tutaj śmiech pochodził z jakiejś innej planety niż moja.
Dobrym pomysłem castingowym było obsadzenie Portman i Moore w rolach, w których jedna ma grać drugą – podobieństwo jest aż zaskakujące. Niestety Portman zjadła ten film, nie wysilając się za bardzo, a Moore oddała jej pola z tak zaskakującą wręcz łatwością, że nie mogę do teraz wyjść z szoku. Zresztą Moore wygląda w tym filmie wybitnie niekomfortowo i przez jej histeryczne wybuchy i brak zrozumienia (tylko pozorny) dla zaistniałej sytuacji, nie sposób się z nią identyfikować. O jej mężu nie wspomnę, bo Charles Melton to wyjątkowy przypadek ujemnej charyzmy i zerowego aktorskiego warsztatu – „występ” absolutnie nie do przejścia.
May December nie wygląda też dobrze w obrazku, ale to akurat pewnie mogło być elementem zamysłu Haynesa. Cóż z tego jednak skoro inne składowe jego planu nie zagrały – na poziomie narracji mamy tu pustkę i brak zrozumienia konwencji, na poziomie aktorskim tylko jedna z trzech kluczowych ról daje radę.
Na poziomie widza nie ma za bardzo co zbierać… może poza rzeczami w ramach szybkiego wymarszu z sali kinowej, żeby zdążyć na ostatni autobus do domu. Odradzam bardzo Obsesja, nawet fanom Haynesa – lepiej chyba przypomnieć sobie uniesienia związane z Daleko od nieba czy piękno Carol, niż tracić czas na tego nieporadnego filmowego potworka.