Mecenas She-Hulk to dziwny serial – i to nie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Najnowszy odcinek obrazuje szereg problemów związanych ze sposobem opowiadania historii i podejściem do kształtowania narracji. Z niecierpliwością czekamy na to, by fabuła ruszyła z kopyta, aby cokolwiek na ekranie zaczęło się dziać i... następuje koniec. Pozostaje niedosyt. Czas trwania jest za krótki, a narracja nie jest do niego dopasowana. Dlatego pozostaje wrażenie, jakby pierwsze dwa odcinki były częścią jednego. Razem może i dobrze wypadają, ale osobno ten drugi wywołuje zadziwiającą obojętność. Premiera miała przynajmniej wesołą genezę i interakcje Jen z Brucem, a tutaj? Oby historia rozkręciła się i wywołała jakieś emocje.
Fabularnie 2. odcinek można streścić w jednym zdaniu: Jen dostaje pracę w kancelarii zajmującej się sprawami superzłoczyńców, a jej pierwszym klientem jest Abominacja. Pomysł świetny, ale wprowadzenie pozbawione jest charakteru i walorów rozrywkowych. Rozmowa bohaterki z nowym szefem miała być zabawna? She-Hulk rozczarowuje poziomem scenariusza, bo sceny komediowe nie bawią i są nienaturalnie. Ta sztuczność w 2. odcinku objawia się w wielu momentach (np. kolacja z rodziną, rozmowa z Brucem), co nie pozwala gagom wybrzmieć. A przecież twórcy obiecywali nam serial komediowy.
Na plus zaliczam Emila w wykonaniu Tima Rotha. Jego rozmowa z Jen może się podobać, bo ma świetne odwołania do filmu Incredible Hulk oraz humorystyczne wstawki związane z przemianą Abominacji w kogoś dobrego. Nawiązanie do tego, że Hulk dosłownie jest inną osobą, to oczywiste puszczenie oka do widza. W stylu: wiecie, Edward Norton zmienił się w Marka Ruffalo. Co jednak nie zmienia faktu, że Tim Roth jest fantastyczny w tej scenie, a przedstawienie jego perspektywy na wydarzenia, które mają doprowadzić do zwolnienia warunkowego, to motyw z potencjałem, który może rozkręcić Mecenas She-Hulk. Zawróćcie uwagę, jak fantastycznie wykorzystano do tego scenę z filmu Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni, która jest jedynym naprawdę zabawnym momentem tego odcinka. To zapowiada pojawienie się Wonga. Tylko znów dochodzimy do momentu, gdy odcinek daje nam nadzieję na przyszłość, ale sam nic nie oferuje.
Jakość efektów komputerowych jest znacznie gorsza niż w premierowym odcinku. Tam były dostrzegalne momenty z niedopracowanym CGI, ale widać było znaczną poprawę w stosunku do pierwszych materiałów promocyjnych. Teraz znów wygląda to gorzej. W scenach w kancelarii She-Hulk razi niedopracowaniem i brakiem płynnego połączenia z naturalnie otaczającym ją tłem. Gorzej jest w barze, gdy przez oświetlenie ta sztuczność CGI jest jeszcze bardziej zaakcentowana. Niestety, Mecenas She-Hulk wymagałaby jeszcze co najmniej kilku miesięcy pracy nad poziomem efektów specjalnych. Brudno uwierzyć, że ta zielona olbrzymka jest prawdziwa, nawet pomimo starań Tatiany Maslany, która w roli Jen jest kapitalna. To jest porażka Marvel Studios.
Mecenas She-Hulk na razie rozczarowuje, bo nie daje tego, co obiecywali nam twórcy. Nie jest to rozrywka na poziomie MCU, bo nic się tu nie dzieje. Humoru jest jak na lekarstwo, a jakość CGI pozostawia wiele do życzenia. Sposób opowiadania historii nie jest dopasowany do czasu trwania odcinka. Musi się coś zacząć dziać, by She-Hulk mogła wykorzystać drzemiący w projekcie potencjał. Natomiast podróż Hulka w statku z Sakaaru to pozytywny akcent, który przynajmniej pokaże znaczenie tego serialu w MCU.