Metal Lords opowiada historię dwóch licealistów, którzy zakładają deathmetalowy zespół. Marzą o zyskaniu popularności w szkole, dlatego za cel obierają sobie zwycięstwo w Bitwie Bandów. Potrzebują basisty, co stanowi duży problem. Ich jedyną nadzieją może się okazać utalentowana wiolonczelistka. Hunter, czyli jeden z głównych bohaterów, jest prawdziwym metalem. Ma długie włosy, nosi koszulki z grafiką heavymetalowych zespołów i glany. A do tego potrafi śpiewać i grać na gitarze, dlatego w swoją pasję wciągnął Kevina. Z kolei Kevin… nie jest metalem. Nie chce jednak zawieść jedynego przyjaciela, dlatego zgłębia wiedzę o ciężkich brzmieniach, a także uczy się grać na perkusji. Hunter wciąga go w różne ekscesy, aby chłopak poczuł, na czym polega szalone, rockowe życie. Co ciekawe, ta część fabuły, która stara się wyjaśnić, co jest takiego niezwykłego w byciu metalheadem, jest przedstawiona w naprawdę staranny sposób. To styl życia, w którym liczy się wiele wartości - z oddaniem, poświęceniem i buntem na czele. Cieszy, że podchodzi się do tego tematu z dystansem. Stoi za tym Tom Morello, gitarzysta znany z m.in. Rage Against the Machine oraz pracy przy muzyce do filmów takich jak Pacific Rim czy Iron Man. Nie byle kto udzielał wskazówek w tej materii. Metal Lords to film o dojrzewaniu, który jest raczej skierowany do starszej młodzieży ze względu na wulgaryzmy. Opowiada historię przyjaźni i miłości, która jest jednak bardzo schematyczna. Przynajmniej jednak nie jest to pozbawione emocji, a zachowania nastolatków mają swoje niezłe podstawy. Niektóre elementy fabuły są całkiem ciekawe - jak zaogniająca się relacja Huntera z ojcem, a także jego buntownicza natura, choroba Emily czy zagubienie Kevina w tym wszystkim. Szkoda tylko, że ich problemy są zaledwie liźnięte i potraktowane dość instrumentalnie jako sposób na wywoływanie konfliktów między bohaterami. Włożono w te wątki trochę serca i empatii, ale i tak pozostaje niedosyt, że nie poświęcono im więcej czasu, aby wyciągnąć z tego jakąś naukę.
fot. Netflix
+6 więcej
Choć fabuła jest przewidywalna, to nie brakuje w niej humoru, część żartów będzie bardziej zrozumiała dla fanów ciężkich brzmień. Ponadto w filmie znajdzie się kilka momentów, które na pewno utkną w pamięci. Mowa tu przede wszystkim o świetnym cameo pewnych legendarnych muzyków ze sceny metalowej. Jest to na miarę gościnnego występu Ronniego Jamesa Dio w Kostce przeznaczenia, choć jest mniej muzyczne, ale bardziej moralizatorskie. Wspaniała jest scena, w której młodzi bohaterowie uczą się grać utwór War Pigs Black Sabbath, i oczywiście finałowy występ podczas Bitwy Bandów, który kończy się zaskakująco. Nawet samochodowy pościg mógł się podobać, był prowadzony w rytmie Painkiller od Judas Priest. Zresztą podczas Metal Lords możemy też usłyszeć kilka urywków utworów zespołów takich jak Metallica, Iron Maiden czy Avenged Sevenfold, co dodaje filmowi zadziorności.  Jeśli chodzi o młodych aktorów, to najlepiej wypada Adrian Greensmith jako Hunter. Wiarygodnie gra osobę oddaną ciężkim brzmieniom, ale też dobrze poradził sobie pod względem komediowym. Wykazał się sporym talentem w scenie, gdy w muzyczny sposób opowiadał o historii, dręcząc przy tym Emily. Tak naprawdę pozostawia w cieniu Jaedena Martella, czyli Kevina. Bo ten jako główny bohater, który prowadzi narrację, wypada blado przy Greensmithie. Prawdą jest też, że jego postać jest zamknięta w sobie i nie ma takiej charyzmy jak jego długowłosy przyjaciel, więc nie ma okazji, żeby bardziej się wykazać. Gra solidnie, ale przez to, że więcej uwagi skupia na sobie Hunter, to romansowy wątek Kevina mniej interesuje. Jednak najważniejsze jest to, że tworzą pełen sprzeczności, nietuzinkowy duet, dzięki czemu ich relacja jest największą siłą produkcji. W Emily wciela się Isis Hainsworth, która gra specyficznie, ale to działa w przypadku tej bohaterki. Raz budzi współczucie, a raz rozbawia, gdy wpada w szał z powodu swoich wahań nastrojów. Warto dodać, że młodzi aktorzy przed filmem nie potrafili grać na żadnym instrumencie. Musieli się nauczyć trzymania gitary, wiolonczeli czy uderzania pałeczkami w perkusję. A mimo to ich występy wyglądają bardzo realistycznie i naturalnie, co pozwalało lepiej wczuć się w historię. Niewiele jest w filmów poświęconych rockowej muzyce (nie licząc biograficznych obrazów), a co dopiero metalowej. Bywały produkcje lepsze (Heavy Trip, Tenacious D: Kostka Przeznaczenia czy Szkoła rocka) i bywały też gorsze (Władcy chaosu). I mimo że Metal Lords jak na młodzieżowy film jest oryginalny pod względem tematyki, to można go postawić pośrodku skali. Co ciekawe, nie hołduje maksymie "sex, drugs and rock and roll". Ale to nie jest minus, ponieważ po prostu położono akcenty na inne elementy fabuły, jak relacje między bohaterami czy pasję do muzyki, która determinuje taką postawę. Film nie jest gniotem niewartym uwagi, ale też nie jest produkcją, która wprawia w zachwyt. Natomiast ważne, że nie mamy tu do czynienia z profanacją heavy metalu. Nie obraża jego fanów, a i zwykli widzowie mogą się na nim dobrze bawić. To jest najważniejsze.   
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj