Raz jeszcze udajemy się w podróż do miasteczka South Park w stanie Kolorado - tym razem z jubileuszowym, 20. sezonem.
Jeśli ktoś nie śledzi serialu na bieżąco, temu winne są wyjaśnienia.
South Park się zmieniło. Pierwsza era serialu, obejmująca sezony 1-8, skupiała się przede wszystkim na fabule nieinspirowanej w tak dużym stopniu realnymi wydarzeniami, jak to miało miejsce w drugiej erze, czyli w sezonach 9-17 - wtedy właśnie scenariusze były pisane z myślą o parodiowaniu otaczającej nas rzeczywistości. Obie ery łączył natomiast brak ciągłości fabularnej między poszczególnymi sezonami czy nawet odcinkami. Wyjątek stanowiły ukazujące się raz na jakiś czas trylogie odcinkowe (świetne
Imaginationland czy
Black Friday). Od 18. sezonu nastała trzecia era - Matt Stone i Trey Parker postanowili odświeżyć formułę serialu i nadali mu ciągłość fabularną. Rozwiązanie to ma swoich zagorzałych zwolenników, jak i przeciwników, ale sprawdza się całkiem nieźle, a twórcom na pewno należą się brawa za mały renesans formatu.
Nowy, jubileuszowy sezon skupia się na trzech wątkach: trollach internetowych (czyżby zapowiadał się wielki powrót nerda z legendarnego odcinka
Make Love, Not Warcraft?), szkolnej walce chłopaków i dziewczyn oraz kampanii prezydenckiej między… Wielkim Palantem i Kanapką z Gównem, co jest oczywistym nawiązaniem do Donalda Trumpa (zastąpionego w serialu przez pana Garrisona) oraz Hilary Clinton. Pierwszy i drugi wątek są ze sobą bardzo silnie powiązane i wywodzą się jeden z drugiego. Wątek wyborów natomiast jak na razie toczy się na kompletnie oddzielnym torze i widać to gołym okiem w odcinku czwartym, gdzie ten temat nie został w ogóle poruszony. Autorzy jak zwykle pozostają bezstronni i mocno obrywa się obojgu kandydatom. Bardzo dobry wątek i mocno na czasie, poruszony już w poprzednim sezonie.
Twórcy w swoim unikalnym stylu wyśmiewają najświeższe wydarzenia ze świata. Oprócz wspomnianych już wyborów oberwało się także protestującym w USA podczas grania hymnu państwowego oraz wszędzie panującej ostatnio nostalgii i modzie na rebooty tudzież wskrzeszanie kultowych marek. To drugie zjawisko skarykaturowane zostało w sposób iście wspaniały. I nie chodzi mi tu o J.J. Abramsa rebootującego hymn Stanów Zjednoczonych, a o Member Berries, jagódki wspominające, jak to kiedyś żyło się lepiej. Genialne w swej prostocie, a co ważniejsze - uniwersalne.
Cały problem polega na tym, że mimo iż ten sezon ogląda się bardzo przyjemnie, to jednak czegoś brakuje. Nie jest to poziom ani niesamowicie wysoki, ani beznadziejnie niski. Są sceny świetne, w stylu, do którego przez te 19 lat serial zdążył nas przyzwyczaić (dochodzenie w sprawie usunięcia konta z Twittera i opłakiwanie koleżanki – największe słowa uznania dla tego pomysłu), ale o wiele więcej jest tych momentów, które nie za bardzo śmieszą. Winy upatruję w absencji na pierwszym planie dwóch najzabawniejszych postaci, Randy’ego oraz Cartmana, i skupienie osi fabularnej na ojcu Kyle'a, Geraldzie, oraz (poniekąd) Buttersie. Mam nieodparte wrażenie, że wątki ostatniej dwójki były pierwotnie przeznaczone właśnie dla Randy’ego i Erica. Możliwe, że chodzi o pokazanie, iż
Miasteczko South Park to ogromna lista ciekawych postaci, które zasługują na więcej czasu antenowego. Tłumaczyłoby to również brak Kenny’ego, a pokazywanie chociażby pana Mackey.
South Park fabularnie wciąga i autentycznie nie mogę doczekać się ciągu dalszego oraz rozwiązania całej historii. Odcinki mijają niemiłosiernie szybko, a to już świadczy o wyższym poziomie względem kiepskiego sezonu 19. Dajcie jeszcze tylko starego, dobrego Cartmana i więcej wątku prezydenckiego, to rzeczywiście może być to najlepszy sezon od lat.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h