"Wayward Pines" powstaje na bazie serii książek "Wayward Pines" autorstwa Blake’a Croucha, z których dwie ukazały się już w Polsce (Wayward Pines. Szum i Wayward). W wielkim skrócie: funkcjonariusz Secret Service budzi się cały poobijany w szpitalu, nie pamiętając, jak się tu znalazł. Jego rzeczy nigdzie nie ma, komórkę i portfel ktoś zabrał, a za całe towarzystwo ma wręcz dziwnie i przerażająco miłą pielęgniarkę. Czuje, że coś jest nie tak. Dokładnie całe miasteczko, tytułowe Wayward Pines, jest jakieś dziwne. Ludzie są tajemniczy, nie można się nigdzie dodzwonić, szeryf to wcinający lody błazen, a do tego pewna kobieta w barze przekazuje naszemu bohaterowi w tajemnicy jakieś wiadomości i daje sygnał, że są obserwowani. Kto ich obserwuje? Oni. Z każdym krokiem robi się bardziej szalenie, a grany przez Matta Dillona funkcjonariusz Ethan Burke zaczyna nawet wątpić we własne zdrowie psychiczne. Widzowie wiedzą, że Wayward Pines nie jest zwykłym miasteczkiem. Raz, że wątek Burke'a przeplatany jest wstawkami z poczynań jego rodziny i reszty Secret Service w „normalnym świecie”, a dwa: M. Night Shyamalan jest reżyserem tak subtelnym jak kopnięcie w krocze. [video-browser playlist="688566" suggest=""] Pierwszy odcinek "Wayward Pines" to absolutna porażka. Widz nie tyle jest wprowadzany do tego tajemniczego świata, co karmiony wskazówkami dotyczącymi jego dziwności za pomocą łopaty. Tu wszystko jest nie tak, a Shyamalan zadba o to, by zauważył to nawet ktoś ślepy, głuchy i z IQ równym 1. Można odnieść wrażenie, że nie tylko aktorów dobrano tak, by każdy już intuicyjnie wzbudzał nasze podejrzenia, ale dodatkowo każdy z osobna dostał polecenie wyglądania i zachowywania się jak dziwak z sekretem. Tu każdy jest dziwakiem z sekretem. Nawet krzaki są dziwne i mają sekrety (kwestia świerszczy). Najbardziej denerwujące jest zaś to, że owe sekrety ostatecznie nie są chyba aż takie sekretne, a cała ta zabawa w motanie w głowie głównego bohatera sprawia wrażenie zabawy właśnie, bo nie tylko nikt nie przeszkadza mu w dojściu do prawdy o Wayward Pines, ale jeszcze jest on do tego zachęcany. Jaki w tym sens?! Zdecydowanie lepiej wypada odcinek drugi, w którym Burke ustalił już, że otaczają go dziwacy z sekretami, kończy więc z miotaniem się po miasteczku, po części zaczyna grać w ich grę, przede wszystkim zaczyna zaś działać, by z tego domu wariatów nawiać. Napięcie momentalnie rośnie, dostajemy trochę intrygi, a ta banda dziwaków z sekretami przestaje bawić się w sekrety i staje się po prostu zgrają psychopatów. W zamiarze całość miała chyba być z ducha dickowska, czyli mieliśmy obserwować bohatera, który wątpi w otaczającą go rzeczywistość, zaczyna dostrzegać w niej dziury, próbuje dotrzeć głębiej i odkryć ukryty pod fasadą świata sekret, jednocześnie cały czas nie wiedząc, czy to z nim nie jest coś nie tak. Jak w "The Truman Show". Sęk w tym, że nie wyszło, bo taki wątek trzeba umieć prowadzić, bardziej subtelnie rozrzucać tropy, kazać widzom wątpić, a nie machać nam przed nosem oczywistymi wskazówkami, wszystko podając na talerzu. Czytaj również: „Miasteczko Wayward Pines” w maju na FOX Na szczęście dalej powinno już być lepiej. Wielka Tajemnica wciąż pozostaje nieodkryta, ale znamy reguły gry i teraz możemy po prostu obserwować starcie miasteczka z więzionym przez nie agentem Secret Service. Oby tylko Shyamalan nie brał się już za reżyserię.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj