Powiedziałbyś, że to idylla. Szum fal, śpiew ptaków, dzieci biegające po plaży, dźwięki gitar przywołujące na myśl najlepsze flamenco. Zanim jednak na dobre zadomowisz się w tym rajskim pejzażu, zdasz sobie sprawę, jak wiele tu wszędobylskiego bólu i chorób społecznych, które trawią i przetrącają życie mieszkańców jednej z wysp u wybrzeży południowej Hiszpanii. Tak zaczyna się Miedzy morzem a oceanem, film mogący uchodzić za wzorzec współczesnego kina społecznie zaangażowanego. Reżyser Isaki Lacuesta bierze na warsztat całe spektrum ważkich tematów, siłując się na ekranie z biedą, alkoholizmem, narkotykowym uzależnieniem, marginalizacją, depresją i źle pojmowaną wizją patriarchatu, który krzywdzi wszystkich dookoła. W tym mikroświecie marzy się o lepszym życiu, o zarobkach i stabilizacji, o znalezieniu odpowiedniej pozycji w międzypokoleniowej sztafecie. Nad bohaterami krążą jednak widma przeszłości, te, poprzez które nawet opowieści o romantycznej przygodzie na drugim krańcu globu będą jawić się jak upiorna wariacja na temat błogostanu. Więcej tu zapewnień o potrzebie zmiany niż rzeczywistego działania, a na każdy życiowy zryw przypadają dwa kroki wstecz. Lacuesta nie stara się moralizować czy oskarżać; największa siła jego dzieła tkwi w swobodnym operowaniu ekranową optyką, dzięki której w pierwszej kolejności protagonistów chcemy po prostu zrozumieć. Zaryzykuję twierdzenie, że Między morzem a oceanem to najbardziej naturalistyczny film tego roku; jak w jego tytule - będziemy wraz z bohaterami dryfować pomiędzy dwoma akwenami, nie mogąc ani w pełni żyć, ani utonąć.  San Fernando, wyspa położona u wybrzeży zatoki Kadyksu, jednym z regionów Europy naznaczonych największą stopą bezrobocia. Przez lata wytworzył się tu swoisty międzykulturowy tygiel, w którym przyszło funkcjonować choćby pokaźnej reprezentacji społeczności romskiej. Panująca dookoła bieda sprawia, że najszybszą i teoretycznie najłatwiejszą drogą do wzbogacenia stał się handel narkotykami. Na tle tego krajobrazu wyłaniają się postacie dwóch braci, to Isra (Israel Gómez Romero) i Cheito (Francisco José Gómez Romero; warto dodać, że aktorzy są braćmi także w prawdziwym życiu). Obaj wracają do swoich rodzin i spotykają się po latach, lecz ich drogi i codzienność wyglądają zupełnie inaczej. Cheito zarabia na chleb na okręcie hiszpańskiej marynarki wojennej; zwiedził Dubaj, Kenię i Seszele, a swoich najbliższych raczy opowieściami o walce z piratami. W jego domu się nie przelewa, jednak rodzina bez dwóch zdań stała się dla niego głównym wyznacznikiem istnienia. Zdecydowanie gorzej radzi sobie Isra, który właśnie kończy odsiadkę za dawne przewinienia związane ze sprzedażą narkotyków. Jego rodzina jest w rozsypce, żona trzyma go na dystans, najmłodsza córka nie wie, kim jest. W dodatku bohater raz po raz zdradza objawy depresji, powstałej najprawdopodobniej w wyniku tragicznych przeżyć z dzieciństwa i utraty sensu życia.
fot. materiały prasowe
Bracia będą musieli odnaleźć płaszczyznę porozumienia, wielopoziomowego, rozpostartego od sposobu komunikacji po konieczność radzenia sobie z emocjami. Problem polega na tym, że i Isra, i Cheito zachowują się tak, jakby musieli odtwarzać wpojone im role społeczne bez choćby grama refleksji. Pierwszy kompletnie się zagubił, drugi, choć ma cel i wytyczoną ku niemu drogę, swoją nieobecnością w domu i tak krzywdzi najbliższych. W miarę upływu seansu będziemy odkrywać, że źródłem takiego stanu rzeczy jest cień, który na życie bohaterów rzuca śmierć ich ojca. Pętla biedy i społecznego wykluczenia nieustannie się zaciska; nie obwinisz za to jednak samych braci, jawiących się prędzej jak ofiary - tak demonów przeszłości, jak i systemu, który nie miał im absolutnie nic do zaoferowania. Być człowiekiem w świecie, w którym napotkamy tego człowieczeństwa tylko ostatnie podrygi. Tak, to może być najtrudniejsza ze sztuk.  W kuluarach zeszłorocznego Festiwalu Filmowego w San Sebastián, na którym Między morzem a oceanem otrzymało Złotą Muszlę, krytycy porównywali laureata najważniejszej nagrody do Boyhood. Owszem, Isra, Cheito i ich przyjaciele beztrosko zatracają się w skokach do wody i innych zabawach, wyglądających tu jak wypisz wymaluj powrót do wieku chłopięcego. Dzieciństwo zakończyło się dla nich w sposób drastyczny na poziomie ekonomiczno-socjologicznym, jednak przetrwało w postaci mentalnej. Mężczyźni z produkcji Lacuesty są nabuzowani tak testosteronem i majaczącym im w głowie wizerunkiem macho, jak i napędzani ogromnymi pokładami wewnętrznej frustracji i resentymentów. Chcą utrzymywać rodziny, wyzwolić je z kręgu biedy, przekazać swoją spuściznę; finansowa kalkulacja popycha więc Isrę w stronę coraz to nowszych zajęć, do których wydaje się nie mieć ani smykałki, ani kwalifikacji. Sęk w tym, że podobnie jak u brata przetrącona wizja męskości staje się koniec końców siłą nieujarzmioną, taką, której trzeba podporządkować ciepło domowego ogniska, i poprzez nią nieświadomie wystawiać najbliższych na cierpienie. Nikt nie protestuje, lecz doskonale wiemy, że to tylko emocjonalna fasada - na San Fernando najpierw trzeba przeżyć, dopiero później zaś zastanowić się nad jakością codzienności. Lacuesta nie chce jednak uwypuklać dramatycznego aspektu opowieści; bardziej interesuje go to, co człowiekowi w duszy gra w tak bezwzględnych warunkach istnienia. Nie "co się dzieje?", a raczej "dlaczego się dzieje?". Diagnoza położenia obu braci nie jest jednoznaczna. Nie ma tu jasnych podziałów na zło i dobro, na ofiary i oprawców, na niewinnych ludzi i bezduszny system. Mleko się rozlało, a możliwości bohaterów są i, niestety, będą już zawsze ograniczone. Ta społeczna choroba paradoksalnie może stać się jedynym dziedzictwem Isry dla jego córek. Zarazi nią kolejne pokolenie. A to przekaże je dalej. I tak bez końca. Przeszłość spotka przyszłość, choćby symbolicznie na korze drzewa. Nuta nadziei? Być może, jeśli tylko przymkniemy oko na ulotność tej chwili.  Reżyser nasyca świat przedstawiony wszechobecnymi dialogami, które ujmują swoją autentycznością. Bohaterowie co prawda raz po raz serwują nam bon moty o tym, jak żyć, i co trzeba zrobić, jednak ani przez moment nie odmówimy im w tego typu zabiegach szczerości. Akcja płynie zupełnie nieśpiesznie, nieustannie się rozwidlając - w tym gąszczu spotkań i lokacji zdamy sobie sprawę, że trafiliśmy po prostu do labiryntu, z którego trudno odnaleźć drogę wyjścia. Wydaje się, że trajektoria ucieczkowa została zaklęta w poszukiwaniu własnej tożsamości. O ile ta w warstwie językowej ginie gdzieś w odmętach planów i zapewnień, o tyle w pełni widać ją w mowie ciała. Zwróćmy uwagę na to, jak porusza się i gestykuluje każda z najważniejszych dla historii postaci. Rozcięta stopa, scena porodu, uderzanie we własną klatkę piersiową, przygarbienie, pozornie chaotyczne ruchy. Lacuesta zdaje się mówić, że prawda o naszym życiu leży poza jakimkolwiek słowem; semantyka to jedynie mocno spóźniona broń, którą chcemy walczyć z przeszłością i nieustannie nas determinującym, społeczno-politycznym dyktatem. Nie ma żadnego przypadku w tym, że w zasadzie wszyscy bohaterowie noszą na swoich ciałach tatuaże. Jesteśmy naznaczeni piętnem, lecz tylko od nas zależy, czy wolimy iść przez życie z bliznami przeszłości, czy ozdobić się szatami marzeń o lepszym jutrze. Na San Fernando bywa tak duszno, że będzie nas dopadać konstatacja, iż to miejsce zapomniane przez Boga, nawet jeśli tego przywołuje się w trakcie rozgrywających się nieopodal religijnych rytuałów. W historii Lacuesty nie idzie jednak o to, że Stwórca odwrócił się od cywilizacji; gorzej, że ta z niejasnych początkowo przyczyn odwróciła się od San Fernando.  Unikalny, wciągający bez reszty realizm przekazu ekranowej opowieści znajduje swoje dopełnienie w warstwie wizualnej - widz zapewne zapamięta na długo charakterystyczną, matową fakturę zdjęć, uderzających swoją posępnością. Działa tu zasada kontrastu, ot, piękno, które wyłania się zza ponurego świata. Aurę naturalizmu dopełniają jeszcze ujęcia z ręki i gra członków obsady. Bracia Gomez Romero to przecież aktorzy nieprofesjonalni, którzy jak do tej pory wystąpili jedynie w innym obrazie Lacuesty, nakręconej 13 lat temu Legendzie o czasie. Mając na uwadze fakt, że w tej produkcji również wcielili się w postacie Isry i Cheito, porównania do Boyhood nabierają nowego kontekstu. W Między morzem a oceanem zwracają uwagę ich naturalne zdolności aktorskie, które reżyser umiejętnie wydobywa i akcentuje. Dodajmy również do tego intrygującą ścieżkę muzyczną, w ramach której autor, Kiko Veneno, przewrotnie łączy dźwięki flamenco z elektronicznymi brzmieniami; te ostatnie sprawdzają się kapitalnie w sekwencji porodu, poruszającej swoim realizmem.  Hiszpański tytuł filmu, Entre dos aguas, budzi jednoznaczne skojarzenie z arcydziełem flamenco autorstwa Paco de Lucii. Nie liczcie jednak na żadne kastaniety, wytworne stroje i oklaski. W Między morzem a oceanem życie nie rozgrywa się pod dyktando żywiołowości; wyrasta raczej gdzieś na granicy marginalizacji i nieustannej potrzeby integracji. Tutaj częściej się błądzi, niż coś bądź kogoś de facto znajduje. Reżyser Isaki Lacuesta zabiera nas w samo jądro ciemności biedy, pokazując jednocześnie, jak społeczne dysfunkcje odzierają naszą codzienność ze złudzeń. Mamy tu do czynienia z obrazem, który perfekcyjnie operuje naturalizmem przekazu - gdy trzeba, przychodzi subtelnie, by w innym miejscu uderzać nas swoją brutalnością. To z całą pewnością nie jest film, który przypadnie do gustu każdemu, zwłaszcza widzom ceniącym sobie narracyjną prostotę. Składa się jednak tak, że poziom skomplikowania i historii, i jej głównych bohaterów, to największa zaleta Między morzem a oceanem. Głównie dzięki niemu możemy w tej opowieści odnaleźć jakąś obiektywną prawdę o człowieku i to takim, który może być znacznie bliżej, niż początkowo zakładaliśmy. Powiem więcej: jego cząstka jest w każdym z nas. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj