I uwidacznia się typowa dla scenopisarstwa Careya cecha – to budowanie wielkiej, rozłożonej w czasie, epickiej opowieści, pierwotnie zdającej się składać z wielu osobnych, niepowiązanych ze sobą historii, które z czasem powolnie zaczynają się łączyć, zazębiać i przenikać. Zaczynają tworzyć większy, szerszy obraz – niczym pleciony przez wprawnego rzemieślnika gobelin.

I tym razem w Hellblazerze mamy dokładnie to samo – rozwijanie epizodycznych zdarzeń z wcześniejszych zeszytów, przeplatanie ich ze sobą i powolne ukazywanie szerszego zamysłu, jaki się za tym wszystkim kryje.

John Constantine obrywa tutaj. Chyba bardziej niż kiedykolwiek. Oczywiście obrywa też – co już jest dla postaci typowe – całe jego bliższe lub dalsze otoczenie. John zawsze wychodził z opresji z grubsza w jednym kawałku (kiedy to inni cierpieli i ginęli za jego igranie z piekielno-demonicznymi mocami), ale tym razem Carey postanowił naszego bohatera nieco bardziej doświadczyć. Jak choćby w jubileuszowym zeszycie dwusetnym, kiedy autor konfrontuje Johna z… wizją jego życia w szczęśliwej, kochającej rodzinie! To przewrotne – i na swój sposób brutalne – ukazanie samemu Constantine’owi, co utracił przez wybranie takiego, a nie innego życia. A choć John z początku wierzy w tę imaginację, to podświadomie jednak wyczuwa, iż coś jest grubo nie tak… To jeden z ciekawszych zabiegów, o jakie pokusił się w swojej kreacji Carey, ale nie jedyny. Ważne w nich jest to, że to właśnie John jest tutaj zawsze w centrum uwagi. To jego los obchodzi twórcę najmocniej. To na nim skupia całą uwagę, jednocześnie boleśnie mu uświadamiając, iż jego wiara we własną nieomylność zawiedzie go w końcu na manowce.

Careyowski run Hellblazera nie jest może moim ulubionym (tym zawsze chyba pozostanie ten od Gartha Ennisa), jednak z pewnością plasuje się w czołówce. Zapewne przez solidną dawkę klasycznego horroru. Carey nie ucieka tu – jak już pisałem w przypadku pierwszego tomu – w komentarze społeczno-polityczne (jak Delano). Nie interesuje go przyziemność czysto ludzkiego zła (jak Azzarello). On skupia się na mrokach piekielnych, które zaginają parol na naszego bohatera… I chłosta go Carey niemiłosiernie, dając jednak tym samym Johnowi szansę na odpokutowanie chyba wszelkich win. A wszystko to w onirycznej, okultystycznej oprawie, jaka doskonale do charakteru Constantine’a i całego Hellblazera pasuje.

Źródło: Egmont

Graficznie to nadal wysoka półka, ale w tej serii to już nic dziwnego. Oczywiście jest tu Steve Dillon ze swoją specyficzną kreską (którą osobiście lubię, ale z jej odbiorem bywa różnie), jest piekielnie zdolny, klimatyczny Marcelo Frusin, ale pojawia się także interesujący Leonardo Manco (znany u nas z Domeny królów) czy całkiem niezły Chris Brunner (Bękarty z Południa).

W warstwie rysunku udaje się przede wszystkim to, co jest także zaletą scenariusza. To pokazanie, podkreślenie grubą krechą, że świat to ogólnie syf, brud i cierpienie – nieważne, czy ten skażony demonicznymi podchodami, czy też nasz, zwyczajny, jaki sobie ukształtowaliśmy jako ludzkość, jako społeczeństwo. Poszczególni rysownicy dosadnie podbijają ten przekaz, podtrzymywany (z różnorakimi akcentami) przez kolejnych scenarzystów serii. Realia Hellblazera dalekie są do akceptowalnych i nikt z pewnością nie chciałby żyć w takim świecie. Problem w tym, że w dużej mierze jest on tożsamy z naszym własnym… i tylko od nas zależy, czy znajdziemy w sobie tę iskrę, która będzie trzymać nas po właściwej stronie, po stronie światła. Constantine ma ten sam problem. To stanowi jego kwintesencję, pełnię jego istoty – to miotanie się pomiędzy dobrem a złem, pomiędzy światłem a mrokiem, wciąż i wciąż na granicy. Czy nasz bohater upadnie? A może już dawno upadł? Może teraz gra toczy się już tylko (albo aż) o to, czy zdoła się podnieść?

Czekam z niecierpliwością na ostatni tom runu Careya, bo – jak na niego przystało – będzie zapewne równie epicki, co dwa poprzednie. Dopiero w ostatnich zeszytach znajdą domknięcie ostatnie wątki, a wszystkie splątane nitki znajdą przypisane sobie miejsce w tkaninie opowieści.

A John Constantine, choć do najsympatyczniejszych osobników nie należy, pozostanie – mam nadzieję – sobą. Bo bez niego świat – już sam w sobie podły – byłby z pewnością jeszcze gorszy.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj