We Are Men opowiada o problemach miłosnych niejakiego Cartera. Chłopak został porzucony przed ołtarzem, a żeby na nowo ułożyć sobie życie, postanawia wprowadzić się do kompleksu apartamentów, który jest rajem dla takich jak on. Tam, nad basenem, spotyka się ze swoimi nowymi kolegami – Frankiem Russo (czterokrotnym rozwodnikiem), Gilem Bartisem (którego żona przyłapała na romansie) i Stuartem Stricklandem (podwójnym rozwodnikiem). Mężczyźni doradzają sobie, jak znaleźć miłość.
Oczywiście z porad tych niewiele wynika, bo każdy z bohaterów jest miłosnym nieudacznikiem. Ich cel stanowią kobiety, ale jednocześnie to one są źródłem nieszczęść. Mężczyźni wierzą jednak, że wszelkie porażki mogą przekuć w sukces, a jedną z wyznawanych przez nich teorii jest ta, że na dziesięć kobiet dziewięć może odmówić, ale jedna się zgodzi.
[video-browser playlist="634686" suggest=""]
Na papierze wszystko się zgadza. W obsadzie są m.in.: znany przede wszystkim z roli detektywa Monka Tony Shalhoub, Kal Penn i Jerry O’Connell. Produkcją zajęli się bracia Tannenbaum, a za kamerą stanął Rob Greenberg, jedna z osób odpowiedzialnych za sukces Frasiera czy Jak poznałem waszą matkę. Dlaczego więc coś tu nie gra? We are men jest potwornie monotonne i przewidywalne. Ucieczka z kościoła, romans z córką kolegi czy głupie rady? To wszystko już było. Serial jest jak odgrzewany i nieświeży kotlet, tylko z innego sklepu. Zadowoli jedynie naprawdę zdesperowanych widzów.
Szkoda tylko Tony’ego Shalhouba, który miał powrócić do telewizji w wielkim stylu, a w rezultacie jego niemrawe żarty oglądało jedynie 6,4 miliona widzów.
Autor prowadzi bloga – Koziołkuj.pl