Filmy Paola Sorrentino często utożsamiane są z czystym kinem artystycznym. Rzeczywiście, przemawiają ze swoich wyrafinowanych kadrów artyzmem najwyższej klasy i pozostawiają w długim zachwycie nawet tych, którzy wybrali się do kina od niechcenia. Okrzyknięte doskonałym i totalnym oscarowe Wielkie piękno ustawiło reżysera w czołówce najznakomitszych, sprawiając, że jego nazwisko zasypywane jest gradem pompatycznych „ochów” i „achów”, a każdy film, za jaki się bierze, uznawany jest z góry za arcydzieło. Jednak czy doskonałe plastycznie ujęcia i piękne krajobrazy są tym, czego w kinie szukamy?
Youth choć ukazała się ponad rok temu, wciąż pozostaje najnowszym pełnometrażowym dziełem reżysera i tym samym bezpośrednim następcą Wielkiego piękna. Streszczanie historii, którą nam przedstawia, byłoby porwaniem się z motyką na słońce, bowiem film pozostaje szeroko otwartym i przeznaczonym do interpretacji indywidualnej. Sorrentino prezentuje nam gamę przeróżnych postaci, a ich historie wiąże luźno w szwajcarskim kurorcie. Sprawia wrażenie pozostawienia ich samym sobie – zupełnie jakby dystansował się od problemów swoich bohaterów, na rzecz czystej obserwacji tego, co się będzie działo, gdy pan A i pani B wejdą sobie w drogę. Każda z jego postaci mierzy się z własną przeszłością i problemami, które warunkują jej aktualną kondycję psychiczną i duchową, jednak okazuje się, że wzajemne wpływanie na siebie skutkuje szeregami inspiracji i koniec końców nie wszystko okazuje się takie złe, jak wydawało się na początku. A przynajmniej dla tych młodych.
Fakt wykorzystania kaskady postaci nie oznacza bynajmniej, że w Youth nikt nie gra pierwszych skrzypiec. Te powierzone zostały Fredowi Ballingerowi (Michael Caine) oraz Mickowi Boyle’owi (Harvey Keitel). Dwaj starsi panowie to wieloletni przyjaciele, którzy na przełomie swoich ośmiu dekad życia zdążyli związać się z sobą wręcz nierozerwalnie. Choć jako widzowie nie mamy dostępu do ich zobrazowanych wspomnień, o zażyłości zapewniają nas ich dialogi – zarówno na temat sztuki czy wspólnej przeszłości, jak i banalnych i współczesnych im aktualnie problemów fizjologicznych. Obydwaj stają się centralnym punktem filmu i to głównie za ich sprawą mamy wgląd w wątki poboczne – czy to przez zwykłe podglądactwo, na jakie zdarza im się skusić, czy przez bezpośrednie relacje z rodziną, przyjaciółmi, sąsiadami z kurortu lub współpracownikami. Każda z postaci jest przez nich analizowana, czasem werbalnie, czasem niewerbalnie – same spojrzenia staruszków często zdradzają więcej niż jakiekolwiek opisy. A tym, co z najbardziej w nich widać, jest tęsknota. Tęsknota za tytułową młodością.
Film składa się z nieustannych kontrastów. Młode, stare, kobiece, męskie, aktualne, przeszłe, smutne, pogodne, proste, skomplikowane, szybkie, powolne... Zestawianie ich w określonym porządku sprawia, że dzieło zyskuje łatkę krytyki starości. Daje nam do zrozumienia, że pomarszczona skóra, brak witalności i problemy z pamięcią to najgorsze, co może spotkać człowieka – zwłaszcza w porównaniu z licznie występującymi tu młodymi, pięknymi i zdrowymi ciałami, przed którymi jeszcze całe życie. Reżyser nie wykłada idei dosłownie – raczej pozostawia ją do odkrycia przez samych widzów. Być może to tylko jedna z interpretacji, jednak nie idzie oprzeć się wrażeniu, że właśnie o to tu chodzi. Dlaczego film nie nazywa się „Starość”, choć bezapelacyjnie to ją i jej realia przedstawia? Dlatego, że młodość jest lepsza – jest ideałem, wspomnieniem i pragnieniem, do którego w pewnym wieku zbliżyć się można jedynie poprzez empatię i obserwację innych – to jedyna rozrywka, jaka pozostaje seniorom. Brak chęci, brak pomysłów, brak weny i usilna próba pogodzenia się z przemijaniem – wszystko to gnębi bohaterów Youth, czyniąc starość jeszcze bardziej przerażającą, niż mogłaby się wydawać. Jedynym, co sprawia, że nie staczamy się w otchłań pesymizmu, są widoki i krajobrazy – emanujące pięknem i szczęściem, trzymają widza na bezpieczną odległość od zatracających się we własnych umysłach bohaterów. A i dla nich samych często są podporą i inspiracją w dalszym filozofowaniu nad własnym bytem.
To w zasadzie wszystko, co podaje nam Sorrentino. Tylko tyle i aż tyle. Film, choć rzeczywiście jest arcydziełem wizualnym i emanuje przejmującym spokojem i prostotą, w zasadzie nie wnosi żadnej ważnej historii, którą z zainteresowaniem moglibyśmy śledzić. W chwilach, w których widz łaknie melancholii, Youth rzeczywiście może podbić i serce i stęsknioną duszę. Jednak jeśli sięgamy po nią z czystej ciekawości, istnieje możliwość, że nie zaskarbi sobie naszej uwagi. Powolność filmu czyni go momentami nudnym, a widoki i krajobrazy rozpatrujemy bardziej pod kątem rekompensaty poświęconego fabule czasu aniżeli indywidualnych i przemawiających własnym głosem elementów historii. Przez to, że żadna z postaci nie jest nadzwyczaj wyrazista, a jedynie wtopiona w masę rozmaitych wątków równoległych, zatracamy umiejętność utożsamienia się z kimkolwiek. To kolejna przyczyna, jaka stoi za rozproszeniem skupienia, tak łatwym w przypadku tego filmu.
Wydanie DVD zawiera zwiastuny, które są obowiązkowe do obejrzenia dla każdego, kto po nie sięgnie – z tej prostej przyczyny, że odtwarzają się automatycznie, zanim jeszcze dojdziemy do pozycji menu. Gdy już natomiast dzierżymy pilot w dłoni, mamy do wyboru audiodeskrypcję, lektora lub napisy, a także poszczególne sceny filmu.
W moim odczuciu, Youth jako całokształt, nie jest arcydziełem. Jest filmem wspaniałym technicznie i estetycznie, cieszy oko i zachwyca urokliwością świata przedstawionego, muzyki jak i samą grą aktorską. Jednak w zestawieniu z rozciągniętą fabułą i uduchowieniem kwestii w gruncie prostych, całość balansuje na granicy oceny zwyczajnie dobrej. Z pewnością nie jest to kino uniwersalne ani trafiające do wszystkich, a szkoda – z ekranu czuć ogromną siłę i próbę zahipnotyzowania odbiorcy. Jednak cóż z tego, skoro odbiorca nie daje się porwać, a zamiast arcydzieła dostrzega przesadzoną pompatyczność i pozorną majestatyczność? Niestety to też u Sorrentino bardzo wyraźnie widać.