Andre i Laurence to spokojne, bezdzietne małżeństwo. Tak naprawdę ich jedynym zmartwieniem jest wybór, co zrobić na kolację. Aż do czasu. W ich życiu nieoczekiwanie pojawia się Patrick, niedosłyszący mężczyzna, który podaje się za syna pary. Andre nie ufa przybyszowi i uznaje, że razem z żoną padł ofiarą naciągacza. Natomiast u Laurence uaktywniają się matczyne instynkty i postanawia przygarnąć pod swój dach gościa wraz z barwną rodzinką. Tak życie nudnej, paryskiej pary wywraca się do góry nogami. Komedia duetu Vincent Lobelle i Sebastien Thiery w większości momentów reprezentuje lekki i przyjemny humor. Nie mamy tutaj żartów wrzucanych na siłę do scenariusza tylko po to, aby na chwilę zmusić widza do lekkiego uśmiechu. Wszystkie gagi są raczej organicznie wplatane w całość i przez to naturalnie łączą się w fabułę. W większości twórcy zmyślnie operują humorem sytuacyjnym i każda linijka żartu znajduje się w odpowiednim dla niej miejscu. Jednak zdarzają się momenty, w których czuć, że humorystyczna karuzela atrakcji wymyka się duetowi reżyserskiemu z rąk. Niektóre sceny (nie będę zdradzał, które, sami się zorientujecie) wydają się eskalować w niekontrolowany natłok żartobliwej aury, która jednak niekoniecznie powinna występować w tym segmencie historii. Czasem humorystyczna prostota i lekkość, którą w sporej dawce i zmyślnie reprezentują scenarzyści, tracą pod kolejnymi próbami widowiskowego rozbawienia widza. Wówczas ten balans zostaje trochę zachwiany. Gdyby swojego sprawdzonego, lekkiego schematu twórcy trzymali się od początku, efekt byłby o wiele lepszy. Reżyserski duet pod płaszczem zabawnej i w pewnym stopniu absurdalnej historii stara się przedstawić problem samotności, swoistej tęsknoty i tego, czy o trosce powinny decydować z góry ustalone więzi. Jednak ten przekaz nie wybrzmiewa, raczej przelatuje pomiędzy palcami, gdzieś tam czai się w tle. Scenarzystom nie udaje się wynurzyć go ponad pewne warstwy fabuły. Na pewno nie pomaga w tym stopień absurdu w historii prezentowanej przez duet reżyserski, z którym musi zmierzyć się widz. Logiczne rozwiązania fabularne raz po raz wymykają się twórcom z ich głów i próbują zamaskować opowieść coraz to bardziej zaskakującymi, niestety w złym tego słowa znaczeniu, woltami. Najlepszym przykładem tego przerostu pomysłowości nad rozsądkiem jest finał, który wydaje się tak bardzo niemożliwy, że w pewnym momencie sądziłem, że twórcom brakło już weny twórczej, aby dobrze zakończyć ich historię. Całość ratuje choćby duet Christian Clavier i Catherine Frot w rolach Andre i Laurence. Czuć pomiędzy tą aktorską parą chemię, przez co ich postacie świetnie się uzupełniają, a poszczególne sceny z ich udziałem emanują pewnym niewymuszonym humorem połączonym z dozą dramatyzmu i melancholii. Clavier jak zwykle w ostatnich latach sprawdza się jako stateczny obywatel, głowa rodziny, która w trudnych momentach uruchamia pokłady sporej energii połączonej z uporem maniaka. Doskonałym wsparciem dla Claviera staje się Frot, która podobnie jak jej ekranowy partner potrafi wejść ze spokojnych tonów na te bardziej ekspresyjne. Nie przekonuje mnie natomiast aktorska kreacja reżysera filmu, Siebastiena Thiery. Twórca wydaje się kompletnie nie pasować do zaoferowanej przez siebie historii. Stara się jak może, jednak scenariusz nie pozwala mu dojść do dobrego, aktorskiego poziomu. W wielu scenach Thiery za bardzo szarżuje środkami aktorskimi, przez co jego rola wydaje się za bardzo wysilona. Momo to film, w którym drzemał spory potencjał na kolejną, bardzo dobrą francuską komedię. Niezły lekki humor, jednak także sporo słabych fabularnych rozwiązań, które psują nieco finalny efekt. Nie zmienia to faktu, że można obejrzeć tę produkcję z przyjemnością i bez zagryzania zębów ze złości.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj