Moon Knight w 2. odcinku jeszcze obniża loty. W dodatku odpowiedzialni za MCU popełnili na ekranie prawdziwą zbrodnię fabularną...
To nie był dobry odcinek serialu
Moon Knight - w mojej ocenie jest w gruncie rzeczy jeszcze bardziej rozczarowujący niż premierowa odsłona. Twórcy produkcji Disney+ mają olbrzymie problemy z usadowieniem historii na właściwej trajektorii fabularnej, nie mówiąc już o nieustannym przestrzelaniu tempa akcji czy niepotrzebnym rozwlekaniu poszczególnych scen do nienaturalnych rozmiarów. Owszem,
Summon the Suit pozwala widzom lepiej przyjrzeć się motywacjom głównego złoczyńcy opowieści, Arthura Harrowa, rzucając również nowe światło na relację Marca Spectora i boga Chonsu, jednak to stanowczo za mało, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że za nami już 1/3 sezonu. Po zapowiadanych wszem wobec przez włodarzy Marvel Studios brutalności i mroku wciąż nie ma śladu, lecz największą zbrodnię decydentów z filmowo-serialowego oddziału Domu Pomysłów odnajdziemy gdzieś indziej. Sposób ekspozycji nowej osobowości protagonisty, Pana Knighta, woła o pomstę do nieba. Jestem niemal przekonany, że marvelowscy puryści za takie potraktowanie tego elementu będą odsądzać
Kevina Feige i spółkę od czci i wiary.
Moon Knight żadną rewolucją w obrębie MCU już nie będzie; obecnie, zamiast huku na barykadach artystycznej walki, słychać raczej dźwięki kapiszonów. A miało być tak pięknie...
Summon the Suit, jaki jest, każdy widzi: choć trwa aż 45 minut, całą opowiedzianą w nim historię dałoby się skrócić o jakiś kwadrans bez większej szkody dla doświadczenia widza. Mamy tu w zasadzie do czynienia z ciągiem sztucznie napompowanych w aspekcie czasu antenowego sekwencji; Steven Grant traci pracę, odkrywa kolejne tajemnice Marca, spotyka jego/swoją żonę, Laylę, wpada w sidła Harrowa, tłucze się z nasłanym przez antagonistę szakalem-potworem, oddaje kontrolę nad ciałem Spectorowi i w tajemniczych okolicznościach ląduje w Egipcie. Kurtyna. Rozczarują się ci, którzy liczyli na obszerniejszą ekspozycję innych osobowości protagonisty - na to będziemy musieli poczekać jeszcze przynajmniej tydzień. Najciekawsze w nowej odsłonie serii jest to, że dodaje ona do mitologii ekranowego Moon Knighta kolejne elementy: Laylę, zasady i cel fanatycznej krucjaty Harrowa czy odzieranie Chonsu z jego boskiego wymiaru i przesuwanie wpływu bóstwa na świat ludzi w stronę prowadzonej od wieków, podstępnej gry ze śmiertelnikami. Z drugiej jednak strony nie potrafię zrozumieć stosunku Layli do Granta/Spectora (kobieta zachowuje się tak, jakby miała w głębokim poważaniu chorobę męża) czy uwolnić się od wrażenia, że Harrow i grupa jego pomagierów są po prostu parareligijną wariacją na temat znanych z serialu
Falcon i Zimowy żołnierz Flag-Smasherów. Szkoda, że Marvel Studios na polu niektórych rozwiązań fabularnych serwuje odbiorcom kalki i kopie tworzonych przez siebie w przeszłości schematów.
Lepiej w tym tygodniu wypada najważniejsze paliwo całej opowieści w postaci dysocjacyjnych zaburzeń osobowości głównego bohatera, w czym walnie pomaga fakt, że więcej czasu na ekranie dostaje sam Spector - prowadzone z nim przez Stevena dysputy potrafią być niepokojące, dlatego ogromna szkoda, że autorzy serialu niekiedy przykrywają ten wydźwięk zabiegami humorystycznymi.
Summon the Suit w ostatecznym rozrachunku ma jednak znacznie więcej wad niż zalet. Wymieńmy tu scenariuszową bylejakość Layli, uczynienie z Harrowa, poprzedniego Awatara Chonsu, religijnie zaślepionego fanatyka, ustawiającego podwaliny pod wielki sąd dusz Ammit, i fatalną ekspozycję Pana Knighta. Ten ostatni aspekt jest rozwiązany w sposób karygodny: osobowość, która w komiksowym materiale źródłowym w istotnym stopniu wpływała na poczynania Moon Knighta i krzyżowała plany Spectora, w świecie MCU zamieniła się w głupawego jegomościa, który pojawił się na placu boju z potworem prawdopodobnie dlatego, by miłośnicy Marvela mogli chociaż na chwilę zachłysnąć się fanserwisem. Mniej wymagający widzowie będą zachwyceni; cała reszta odbiorców poczuje się tak, jakby Feige pokazał w naszym kierunku środkowy palec. Scenariuszowe lenistwo może mieć naprawdę wiele oblicz.
Do mankamentów
Summon the Suit dodajmy wciąż szwankującą kwestię efektów specjalnych - szakal i po tygodniu prezentuje się tak, jakby został żywcem wyjęty z przygodowych filmów sprzed dekady czy dwóch, co z całą pewnością nie przystoi posiadającym przeogromne możliwości finansowe szefom Marvel Studios. Tym samym, którzy do znudzenia bajdurzyli o wszędobylskim w nadchodzącym serialu mroku; na miłość boską, jeśli najstraszniejszym elementem odcinka jest powtarzana do znudzenia scena ze zbliżającym się do Granta przy gasnących światłach Chonsu, to zapowiadaną brutalność możemy spokojnie odłożyć między bajki. Mam też coraz większy problem z tym, że twórcom wymknęła się spod kontroli symbolika luster i innych odbić - nie musimy ich oglądać co kilka minut, aby nadal pamiętać, że Grant cierpi na osobowość wieloraką. Chyba że odpowiedzialni za MCU faktycznie postrzegają swoją widownię jako bandę rozkapryszonych dzieci, którym wystarczy zafundować jakieś easter eggi, aby je udobruchać. Nigdy nie obniżajcie własnych poprzeczek oczekiwań; tylko w ten sposób sprawimy, że Kinowe Uniwersum Marvela wciąż będzie popkulturowym mocarzem, a nie wkładaną nam do głów papką.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h