Moon Knight w finale 1. sezonu rozczarowuje. Miał być fabularny huk głośniejszy od bomb, skończyło się na niewypale.
Jeśli właśnie dochodzisz do wniosku, że finał 1. sezonu serialu
Moon Knight był w pełni satysfakcjonujący, to istnieje duże prawdopodobieństwo, iż próbujesz oszukać nie tylko wszystkich dookoła, ale przede wszystkim samego siebie. Podsumowujący pierwszą odsłonę produkcji Disney+ odcinek stoi w osobliwym rozkroku między pędzącą na złamanie karku akcją a mocno przerośniętymi ambicjami odpowiedzialnych za MCU. Twórcy z tej ekranowej opowieści w zaskakująco chaotyczny sposób chcą wycisnąć ostatnie soki poprzez ekspresowe nadpisywanie dotychczasowych wątków i kalkowanie sprawdzonych w Kinowym Uniwersum Marvela schematów. Efekt tych zabiegów nie porywa; w dynamice wydarzeń ginie to, co w tym serialu najlepsze, i to, co tak genialnie wybrzmiewało w dwóch poprzednich odcinkach – wnikliwe studium zaburzeń osobowości Marca Spectora, rozpisane poniekąd na modłę
Lotu nad kukułczym gniazdem i szczelnie zapieczętowane w magnetyzujących swoim chłodem ścianach szpitala psychiatrycznego.
Kevin Feige i jego świta, zamiast zanurzyć protagonistę w otchłani szaleństwa do końca, woleli zafundować widzom jeszcze jedną jatkę dobra ze złem, feerię światełek nad Kairem czy kuriozalną wykładnię hierarchii sił egipskich bogów. A potem wszyscy żyli długo i szczęśliwie. No prawie, skoro rzutem na taśmę do tej opowieści w scenie po napisach wprowadzono jeszcze Jake'a Lockleya, natomiast nieco wcześniej próbowano podsumować psychoanalityczny wątek choroby Spectora. Bez większego powodzenia – te słowa są zresztą najlepszą puentą do całego
Moon Knighta.
Trudno w tym momencie w jakikolwiek sposób bronić twórców, bo sami postanowili rzucić sobie kłody pod nogi i zamienić finał produkcji w najkrótszą ze wszystkich odsłon serii. Odcinek o wymownym tytule
Gods and Monsters trwa zaledwie 30-kilka minut i to stanowczo zbyt mało, aby zbudować przekonującą klamrę dotychczasowych wydarzeń. Owszem, dzieje się tu sporo, stawka jest wysoka, ale z drugiej strony natężenie akcji jest tak olbrzymie, że odbiorcy siłą rzeczy muszą zapoznać się z potworkami w typie sceny, w której awatary wszechpotężnych bogów egipskiego panteonu zostają rozgromione szybciej niż portfel Grzegorza Krychowiaka w trakcie zakupów w paryskim butiku modowym. Arthur Harrow ostatecznie uwalnia Ammit z niebytu, z kolei Layla wypuszcza uwięzionego nieco wcześniej Chonsu. Bóg Księżyca zostaje wstępnie pokonany, więc antagonista wjeżdża już na autostradę do osądzenia dusz na całej kuli ziemskiej. Na całe szczęście, gdzieś w okolicach 1/3 odcinka, twórcy przypominają sobie o tytule serialu i w ramach rażącego skrótu narracyjnego ożywiają Spectora/Granta. Pod osłoną nocy, na i pod piramidami, Ammit na sterydach w postaci esencji istnień ludzkich tłucze się z Chonsu, natomiast Moon Knight z Harrowem – głównemu bohaterowi pomaga w tym Layla, która została właśnie żeńską wersją Falcona. Przepraszam, mea culpa
– która została awatarem bogini Tawaret. Księżycowe bóstwo koniec końców triumfuje, by później uwolnić Marca i Stevena ze swojego oddziaływania. Znacznie więcej niż cała ta opowieść waży scena po napisach, w której Jake Lockley, trzecia osobowość protagonisty, zabija porwanego ze szpitala psychiatrycznego Harrowa pod okiem przyodzianego w gustowny garnitur Chonsu. Kurtyna. Sezon 2. może się wydarzyć, lecz równie dobrze może być zupełnie niepotrzebny.
Finał 1. sezonu
Moon Knighta nawet nie próbuje udawać, że jest czymś więcej niż encyklopedyczną definicją niemalże wszystkich podsumowań wcześniejszych odsłon MCU - wiecie, rozumiecie, ekranowe łubudu na pełnej prędkości narracyjnej i kilka emocjonalnych chwytów, by widzowi serduszko skoczyło do gardła. Na tym polu Kinowe Uniwersum Marvela zaczyna zjadać własny ogon, jednak to temat na zupełnie inne opracowanie. Doskonałym potwierdzeniem tej konkluzji jest fakt, że w
Gods and Monsters bezsprzecznie najlepszą sceną jest ta, w której Layla łączy się z Tawaret;
May Calamawy daje tu popis swoich umiejętności aktorskich, sprawnie łącząc humor z powagą i – jak się wydaje – przygniatając na tym polu samego
Oscara Isaaca. W tych zachwytach pójdę nawet krok dalej: z perspektywy czasu sądzę, że Layla, głównie dzięki dynamice interakcji ze Spectorem/Grantem i czemuś na kształt zawadiackości była najlepiej napisaną postacią całej opowieści. Ogromna więc szkoda, że psychoanalityczna płaszczyzna choroby protagonisty nie zdołała wybrzmieć do końca, a Harrow okazał się wyłącznie religijnym oszołomem, który postanowił realizować swoją złowrogą krucjatę, ponieważ miał w życiu gorszy, niemalże depresyjny okres. Największym mankamentem
Gods and Monsters jest jednak to, że autorzy nie zostawili widzom klarownej szansy na wyprowadzenie mnogości interpretacji tego, co zobaczyliśmy na ekranie. Klucz rzeczywisty okazał się najistotniejszy, natomiast ten osadzony w szpitalu psychiatrycznym został potraktowany po macoszemu, jakby twórcom zabrakło czasu na jego ekspozycję bądź postanowiono go drastycznie zniszczyć, byleby tylko odbiorcy przypadkiem nie wpadli w konfuzję. Po seansie dwóch poprzednich odcinków miałem wrażenie, że
Moon Knight w ostatecznym rozrachunku może być najciekawszą i najodważniejszą produkcją MCU od lat. Teraz to raczej świadomość obcowania z opowieścią, którą można określić mianem "niezłej". Choć równie dobrze: "przeciętnej".
Do katalogu rozczarowań z całą pewnością należy jeszcze dodać porażająco słabą ekspozycję boskiej, ostatecznej formy Ammit – wygląda tak, jakby zajumano ją ze szkiców koncepcyjnych do animowanej wersji
Flinstonów. Nie owijając w bawełnę: po seansie całego sezonu widz może dojść do wniosku, że twórcy
Moon Knighta w aspekcie efektów specjalnych posiadali wyłącznie środki na dobre zaprezentowanie Chonsu i tytułowego bohatera (także w osobowości Pana Knighta, który siecze wrogów, aż miło), natomiast na otulenie kocykiem CGI innych elementów (Tawaret czy egipskich zaświatów) zaskórniaków już nie starczyło. Wszystkie powyższe czynniki sprawiają, że właśnie zakończony serial MCU można podsumować jako jedną wielką grę pozorów i festiwal obietnic bez pokrycia. To trochę tak, jakby Feige i spółka mówili do nas: "Bądźcie cierpliwi, jeszcze troszkę poczekajcie, już zaraz odpalimy race". Mija 1. sezon, fajerwerków nie ma, po zapowiadanej wszem wobec brutalności ani śladu. Dajecie się jeszcze na to nabrać? Ja nie. I raz jeszcze gorąco zachęcam Was do tego, abyście zaczęli w swoich głowach filtrować kampanijne frazesy i marketingowe sztuczki, którymi nieustannie karmią nas decydenci Kinowego Uniwersum Marvela. Jak napisałem pod jedną z poprzednich recenzji, nie wszystkie odsłony MCU przychodzą wraz z hukiem rewolucji. Niektórym bliżej do niewypału.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h