Skąd w społeczeństwie amerykańskim tak skrajny, zakrawający miejscami o groteskę, patriotyzm? Zawdzięczamy to między innymi sprawnie działającej machinie filmowej, która raz na jakiś czas staje się tubą dla pustych frazesów aktualnie rządzącej elity. Nie ma wątpliwości, że filmowa Americana podbija morale krajan, ale z drugiej strony wywołuje uśmieszek na twarzy obywateli innych państw. I pal licho historie wojaków dzielnie walczących o "wolność naszą i waszą". Prawdziwa moc płynie z bohaterskich czynów jednostki, która stając naprzeciw wszystkiemu i wszystkim potrafi przywrócić ład i porządek rzeczy. Z podobną retoryką wychodzi najnowszy film Antoine Fuqui, Olimp w ogniu. Budżetowa produkcja opowiada o czynie wydawać by się mogło niemożliwym, czyli o wtargnięciu i oblężeniu przez koreańskich terrorystów tzw. Olimpu (Białego Domu). I faktycznie, 20-minutowa scena ataku przyprawić może o równie agresywny atak, ale śmiechu, a późniejsze wyczyny jedynego ocalałego agenta, Mike’a Banninga, tylko utwierdzają w przekonaniu, że mamy do czynienia z naiwną, aczkolwiek trzymającą w napięciu historią. Sytuacji nie ratuje bardzo niedbale potraktowana strona wizualna, w której wychodzi skąpy, bo niespełna 70-milionowy budżet projektu. Jedynym mocnym elementem tej produkcji wydaje się ścieżka dźwiękowa autorstwa Trevora Morrisa.

Wychowany na serialowym poletku kompozytor ostatnimi czasy nie miał lekko w środowisku krytyków muzyki filmowej. Po całkiem niezłym, ale zupełnie nieoryginalnym "Immortals" nie szczędzono mu gorzkich słów. Tania podróbka Zimmera, kompilator, pan kopiuj-wklej – takie epitety padały jeszcze na długo przed premierą najnowszej kompozycji Morrisa, Olimp w ogniu. A gdy ukazały się pierwsze próbki takowej, zawodowi "hejterzy" mieli istną bonanzę. Ale czy faktycznie nic się nie zmieniło pod tym względem? Chyba tylko naprawdę naiwni wierzyli, że człowiek wychowany na stylistyce RCP nagle odda się poszukiwaniom nowego brzmienia, a wszystko po to, by z jeszcze większą gracją walczyć o filmowy byt z przytłaczającym terkotem karabinów maszynowych i granatników. Paradoksalnie, to surowe, skądinąd pozbawione prawdziwych emocji, środowisko muzyczne idealnie wtopiło się w równie bezkompromisowy filmowy świat Antoine Fuqui. Najeżona pulsującym bitem i drapieżną blachą partytura oddaje w zupełności nastroje pogrążonego w chaosie Olimpu. A przebrzmiały, choć wpadający w ucho, temat przewodni nie pozostawia złudzeń co do tego, komu należy kibicować w tym starciu. Czy potrzeba czegoś więcej? Chyba tylko szczypty kreatywności pozwalającej kompozytorowi na oderwanie się od temp tracka…

Muszę przyznać, że pierwsze próbki dźwiękowe Olimpu w ogniu nie napawały mnie optymizmem. Pozbawiony większego kontekstu, syntetycznie-brzmiący score irytował i skutecznie zniechęcał do sięgnięcia po całość. Mimo tego spróbowałem i chyba nie żałuję, bo od kilku dni w playliście mojego odtwarzacza non stop przewijają się niektóre utwory z tej kompozycji. Tylko niektóre, bowiem jak zwykle w przypadku albumów Trevora Morrisa problemem wydaje się czas trwania całości. Odpowiedzialne za cyfrowe wydanie Relativity Music Group podarowało nam 70 minut bardzo nierównego materiału, który po odpowiedniej obróbce byłby w stanie walczyć o uznanie amatorów dobrej rozrywki. A uwierzcie, takowej w partyturze Morrisa nie brakuje!

[image-browser playlist="588984" suggest=""]
Naszą przygodę zaczynamy od patetycznej fanfary zachowanej w iście complandowskim duchu (Land of the Free). Niektórzy słuchacze z pewnością powędrują myślami do bardziej współczesnych interpretacji Americany, ot, chociażby takich, jak "Air Force One" Goldsmitha czy "Stan zagrożenia" mistrza Roja. Skąd, jak i dlaczego – nie ma to najmniejszego znaczenia. Ważnym wydaje się fakt, że kompozytor bardzo tradycjonalnie podszedł do patriotycznej wymowy filmu, co odczuwamy między innymi w orkiestracjach i temacie głównym kompozycji słyszanym w The Full Package. Trochę szkoda, że te górnolotne frazy tak szybko ucinane są przez ilustracyjny banał towarzyszący sielankowym scenom w Camp David i limuzynie prezydenta... Bez obaw, do patriotycznych akcentów powracać będziemy jeszcze niejednokrotnie, choć już nie w tak entuzjastycznym i żywiołowym wykonaniu. Rekompensatą będzie jednak wieńcząca naszą przygodę z albumem suita Day Break / We Will Rise / End Credits, wyciskająca ostatnie soki z tej wpadającej w ucho melodii.

Na drugim biegunie mamy niezwykle agresywną i nie przebierającą w środkach muzykę akcji. Pierwsze jej wynurzenia (Stage Coach Crashes / Death of the First Lady) pozostawiają raczej mieszane odczucia, bo oto po raz kolejny serwowany jest nam anonimowy łomot, jakich w siedzibach RCP tworzono na pęczki. Chwila wytrwałości wynagrodzona zostaje potężną, prawie 20-minutową wycieczką po tym, co w "Olimpie" najlepsze. A jest to scena szturmu Koreańczyków na Biały Dom. Jakkolwiek śmiesznie nie wyglądałaby ona pod względem wizualnym, to muzycznie dosłownie niszczy system! Pierwszy etap zdobywania Olimpu to atak powietrzny podkreślany przez Morrisa ciężkimi orkiestrowymi frazami opartymi na rytmicznych samplach. Dominuje rzecz jasna sekcja dęta blaszana, ale nie brakuje tu również akcentów chóralnych. Ogólnie rzecz biorąc, kompozytor nie przebiera w środkach, dając nam do zrozumienia, że dzieją się tu rzeczy ważne. Zastanawiającym jest tylko temat akcji wyprowadzany w omawianym tutaj White House: Air Attack. Wygląda na to, że za temp track posłużyła filmowcom partytura Briana Tylera do "Niezniszczalnych". Podobne skojarzenia nasuwają się słuchając innego fragmentu akcji, mianowicie S.E.A.L. Helicopter Incursion.

Trochę więcej spokoju przynosi drugi etap szturmu, czyli atak naziemny. Dziesięciominutowy utwór White House: Ground Attack dosyć ciekawie radzi sobie z budowaniem napięcia. Kompozytor skupia się tu na rytmicznych, narkotycznych wręcz, teksturach perkusyjnych, pozwalając tym samym, aby obraz mówił sam za siebie. Nośnikiem stale narastającej grozy są tu natomiast operujące na niskich rejestrach dęciaki oraz pojawiający się sporadycznie, apokaliptyczny chór. Pod pewnymi względami utwór ten przypomina fragmenty zeszłorocznej pracy Steve’a Jablonsky’ego do filmu "Battleship", gdzie stosowano podobne triki. Jak zatem widzimy, ścieżka dźwiękowa do Olimpu w ogniu to, poza czystą rozrywką, również jedna wielka gra skojarzeń. O dziwo nie to najbardziej irytuje w kompozycji Morrisa.

Największą bolączką jest jałowy i pozbawiony polotu underscore. Nie zrozumcie mnie źle; w filmie sprawdza się on należycie, kreując specyficzną, posępną atmosferę. Szczególnie dobrze koreluje z widokiem pogrążonych w mroku i usłanych trupami korytarzy. Niestety tych samych wrażeń nie możemy przenieść na doświadczenie stricte audytywne. Stąd też moja przygoda z soundtrackiem niejednokrotnie kończy się na tytułowym Olympus Has Fallen… czasami ocierając się jeszcze o 2-3 utwory akcji z dalszej części płyty oraz omawianą wcześniej suitę z napisów końcowych. Czy faktycznie jest aż tak źle? Może demonizuję, ale utwory takie, jak Banning Gathers Intelligence czy Hunting Banning, poza zwykłą ilustracją nie mają mi właściwie nic do zaoferowania. Rytmiczne struktury, niekończące się ostinato i charakterystyczne dla twórców RCP wybuchowe frazy bez tematycznego odnośnika – to wszystko przerabialiśmy już nie raz. A im bardziej wsłuchujemy się w dalszą część partytury, tym bardziej przekonani jesteśmy, że początkowy entuzjazm kompozytora ulatnia się kosztem rzemieślniczego wyrobnictwa.

Bolączka sztampy nie oszczędziła również finałowej potyczki między Banningiem a przywódcą koreańskich ekstremistów, Kangiem (Mano e Mano). Wylewająca się z głośników muzyka nijak konkurować może z poprzednimi, "trzymającymi poziom" utworami akcji. Z kolei nadmiar wykonujących ją instrumentów i głosów zlewa wszystko w jedną, trudną do przetrawienia maź.

[image-browser playlist="588985" suggest=""]
W tym miejscu należałoby wspomnieć również o fatalnym miksie materiału. Manierą powielaną przez fascynatów stylistyki Hansa jest notoryczne spłaszczanie całości nagrania – wyrównywanie poziomów, nadmierna kompresja i stosowanie zbyt dużej liczby wtyczek maskujących przejścia pomiędzy instrumentem orkiestrowym a elektronicznym. Efektem tego jest ogólne wrażenie, jakoby cała ścieżka dźwiękowa powstała z bogatej bazy sampli kompozytora.

Trudno więc jednoznacznie ocenić oprawę muzyczną do Olimpu w ogniu. Z pewnością jest to jedna z bardziej przekonujących do siebie kinowych prac Morrisa. I choć stworzona w ogranym już stylu, potrafi zafascynować kilkoma naprawdę wpadającymi w ucho utworami. Jako ilustracja filmowa również nie pozostawia wielu wątpliwości. Owszem, czasami przerysowuje trochę naiwny w wymowie obraz Fuqui, ale mieści się w zakresie swoich funkcji. Szkoda tylko, że wydawcy soundtracku nie potrafili tych wrażeń przenieść na album. Umieszczony tam materiał spokojnie można było skrócić o połowę, a niektóre utwory domontować tak, aby nie męczyły beznamiętnością. Mimo tego Olimp w ogniu trafia na szczyt notowania tegorocznych akcyjniaków tworzonych pod banderą RCP.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj