Tak, to będzie jeden z Waszych najbardziej ulubionych filmów tego roku. Na rauszu ma wszystko to, czego aktualnie potrzeba zatrwożonym przed trudny, pandemiczny okres sercom i umysłom: pomysł na historię rodem z innego świata, niesamowitą lekcję na temat brania się z życiem za bary, wiwisekcję ludzkiej natury w obliczu nieuchronnej porażki, morze wódki i pląsającego w ramach obłąkanego tańca Madsa Mikkelsena. Maestro Thomas Vinterberg, autor pamiętnych FestenPolowania, po raz kolejny pozwala sobie na społeczny eksperyment - tym razem krzyki sąsiadów, wystrzały z broni czy skupianie się na uciechach funkcjonowania w Komunie ustępują miejsca cichej desperacji i subtelnej refleksji nad moralnością własnego postępowania. Nie liczcie jednak na żaden filozoficzny poemat o trudnościach codzienności; Vinterberg szkicuje w swojej opowieści alkoholowy lot Ikarów głównie po to, aby w najmniej spodziewanych momentach zadawać widzowi nokautujące ciosy. Śmieszno tu, ale przede wszystkim straszno. Sposób, w jaki reżyser balansuje na granicy humoru i powagi, zasługuje na najwyższe słowa uznania. Wpadamy w pułapkę: najpierw kibicujemy protagonistom w trakcie ich libacyjnych uniesień, by później razem z Mikkelsenem zapłakać nad swoim losem. No cóż, po seansie do niejednego z nas dojdzie, że gdzieś na najgłębszym poziomie... wszyscy jesteśmy Madsami.  Jest ich czterech, każdy z nich uczy w liceum: historyk Martin (Mikkelsen), wuefista Tommy (Thomas Bo Larsen), prowadzący chór Peter (Lars Ranthe) i zajmujący się psychologią Nikolaj (Magnus Millang). Położenie zawodowe i sytuacja rodzinna głównych bohaterów świadczą o tym, że popadli oni w życiowy marazm. Mają problem z nawiązywaniem relacji z innymi osobami, w dodatku tracą szacunek zarówno w oczach uczniów, jak i najbliższych. Na tym polu przoduje pierwszy z nich, snujący się bezwiednie po szkolnych korytarzach, oskarżany przez rodziców o chaotyczne prowadzenie zajęć i tracący kontakt z własną żoną (Maria Bonnevie). Sprawy przybierają jednak nieoczekiwany obrót tuż po suto zakrapianych 40. urodzinach Nikolaja. W czasie spotkania w restauracji protagoniści debatują bowiem o koncepcji norweskiego psychiatry, Finna Skarderuda, który stwierdził, że każdy człowiek cierpi na niedobór... alkoholu we krwi. Gdyby był on systematycznie utrzymywany na poziomie 0,5 promila, ludzie działaliby sprawniej i skuteczniej. Kilka kieliszków wódki okraszonych butelką wina popycha nauczycieli w kierunku społecznego eksperymentu. Postanawiają pić, od świtu do zmierzchu, w domu i w pracy - wszystko po to, by sprawdzić zasadność hipotezy Skarderuda. Przy pierwszym podejściu podążają szlakiem wytyczonym przez Ernesta Hemingwaya (libacyjny fajrant zaczyna się o 20:00, na następny dzień czeka nas w końcu praca twórcza), lecz później alkoholowy gorset jest coraz bardziej poluźniany. Co ciekawe, początkowo wydaje się, że Norweg ma rację. Martin odnawia kontakt z żoną, Nikolaj pomaga zagubionemu i przestraszonemu licealiście, a Tommy zaczyna odnosić sukcesy w roli trenera. Jesteśmy jednak dopiero w połowie drogi. Druga część filmu to istny majstersztyk, totalna jazda bez trzymanki po wszystkich stanach alkoholowego upojenia i jego następstw. Meta tego osobliwego biegu z butelką przez życie sama w sobie przyniesie wyzwolenie. Sęk w tym, że dla każdego człowieka jest ono czymś zupełnie innym. 
fot. Zentropa Entertainments/Nordisk Film
Gdyby genialny scenariusz Vinterberga i Tobiasa Lindholma trafił do Hollywood, zostałby on przeciśnięty przez sito politycznej poprawności i emocjonalnego szantażu na ekranie. Skoro zabrał się jednak za niego współautor manifestu Dogma, wydawałoby się banalna historia o alkoholowych wzlotach i upadkach paradoksalnie zaczyna tętnić życiem w jego niepokojąco realistycznym wymiarze. Jakimś błogosławionym zrządzeniem losu każdy aspekt tej opowieści zyskuje właściwą moc sprawczą i posiada odpowiednią skalę oddziaływania - nie ma tu przerostu formy nad treścią czy popadania w moralizatorskie skrajności. Reżyser kapitalnie lawiruje pomiędzy perspektywą kliniczną przedstawianych wydarzeń a nakreślaniem próby zrozumienia swoich bohaterów. Nie osądza i nie odrzuca. Gdy trzeba, wykorzystuje oręż w postaci inteligentnej ironii, by w innym miejscu poruszać aż do emocjonalnego bólu. Owszem, do wypicia tej flaszki wraz Vinterbergiem, Mikkelsenem i spółką zgłosili się nawet wybitny filozof Soren Kierkegaard, Winston Churchill czy Adolf Hitler. Pierwszy z nich przynosi krótki wykład o młodości i strachu, drugi konserwuje i racjonalizuje działania protagonistów, trzeci obnaża nasze krótkowzroczne myślenie. Odwołania do tych postaci są jednak w pierwszej kolejności najlepszym dowodem na wielowymiarowość Na rauszu. Kluczem do jej odczytania wydają się profesje głównych bohaterów; to właśnie z ich powodu na ekranie uczymy się historii, biegamy po szkolnym boisku, razem z chórem śpiewamy duński hymn czy pomagamy potrzebującym oswoić się z lękiem. Dzięki takim zabiegom rozgrywająca się bądź co bądź w obrębie mikrospołeczności opowieść Vinterberga nabiera uniwersalnego charakteru. Wykracze poza państwowe i konwencyjne granice, przenosząc się coraz bliżej nas. Takich powrotów do licealnych progów wypadałoby sobie życzyć jak najwięcej.  Choć Na rauszu otwiera całe pole przestrzeni interpretacyjnych, w moim odczuciu przekaz historii najpełniej wyraża się w zaklętej w słowach Kierkegaarda walce z lękiem przed życiową porażką. Każdy z nas niesie na własnych barkach krzyż apatii, pełzającej depresji czy wszędobylskiego strachu - czasami bardziej fascynujące nie jest ostateczne nad nimi zwycięstwo, a ten krótki moment, w którym musimy stawić czoło swoim demonom. Im większe jest zagrożenie, tym bardziej groteskowe są środki przeciwdziałania. Alkoholowe paliwo z natury rzeczy nie wydaje się najlepszym rozwiązaniem, lecz rzucajcie kamieniem, jeśli i Wam nie zdarzało się sięgać po drastyczne metody radzenia sobie z własnymi problemami. W świecie Vinterberga jego bohaterowie starają się więc z jednej strony gonić za przemijającą bezpowrotnie młodością, z drugiej zaś ratować zanikający w nich pierwiastek szczęścia. Ot, kryzys wieku średniego w wersji ekstremalnej. Jest coś niesłychanie przejmującego w scenach pokazujących naznaczoną łzami, przemęską facjatę Mikkelsena. Sama w sobie staje się paradoksem, jakimś przedziwnym zapisem kolejnego rozdziału kroniki życiowego upadku. Zanim przyjdzie katharsis, kilkukrotnie zmienicie swoje nastawianie do tego, co dzieje się na ekranie. Będziecie śmiać się do rozpuku, wzruszać, kląć pod nosem, bronić się życiorysem Churchilla, szukać analogii we własnym życiu, nostalgicznie wędrować w stronę czasów licealnych i, nade wszystko, racjonalizować postępowanie protagonistów. Tak jednak, jak nie można ufać alkoholikom, nie możecie też zawierzyć w zwodnicze zabiegi reżysera. To pierwszorzędny zaklinacz kinowego piękna, który prędzej wyzionie ducha, niż pozwoli Wam zaszufladkować swoje filmy. Pozwólcie więc sobie płynąć przez tę historię, wlewajcie ją do gardeł i serc w sporych dawkach, a istnieje szansa, że na rauszu będziecie jeszcze długo po seansie.  Pełen ekstrawaganckich pomysłów i trafnych spostrzeżeń scenariusz nie działałby jednak tak dobrze, gdyby nie został podparty aktorskimi popisami. Mikkelsen, Bo Larson, Ranthe i Millang tworzą na ekranie jedyny w swoim rodzaju kwartet życiowych rozbitków, everymanów, którzy - co paradoksalne - w całej swej szarości jestestwa są zupełnie niepodrabialni. Prawdziwy koncert daje tu zwłaszcza pierwszy i najsłynniejszy z Duńczyków, składający charyzmatyczne, filmowe emploi na ołtarzu walki o ekspozycję tchórzostwa i zagubienia portretowanej przez siebie postaci. Aktor kapitalnie uchwycił porażki Martina, robiąc to w dodatku w najsubtelniejszy sposób możliwych, sprowadzający się choćby do charakterystycznej gestykulacji i mimiki twarzy. Sekundujący Mikkelsenowi koledzy po fachu również znakomicie oddają tragikomiczność wpisaną w postępowanie głównych bohaterów. Z aktorskiego punktu widzenia najlepiej wypadają jednak sekwencje, w których dochodzi do konfrontacji Martina i jego żony. Wcielająca się w rolę tej ostatniej Maria Bonnevie, choć pokazywana na ekranie stosunkowo krótko, wspina się na wyżyny, szczególnie w scenie rozmowy w restauracji. Do tego wszystkiego dodajcie jeszcze unikalny i składający hołd Dogmie sposób pracy kamery, który wybitnie podkreśla stan alkoholowego upojenia, operowanie różnymi soczewkami przez autora zdjęć czy wpadającą w ucho ścieżkę muzyczną. Słodko-gorzkie takty What a Life z finałowej sekwencji z pewnością zapadną Wam w pamięć.  Jest w tym filmie scena, w której Martin, tuż po zakończeniu roku szkolnego, tańczy nad brzegiem morza. To osobliwy negatyw kinowego danse macabre, w którego centrum, zamiast śmierci, prawdopodobnie rodzi się nowe-stare życie. Wydźwięk tej sekwencji jest porażający; to unikalne katharsis, wyzwolenie w najczystszej postaci, tym piękniejsze, że nie jesteśmy w stanie go jednoznacznie zaklasyfikować. X Muza raczyła nas już tego typu obłąkanym tańcem, by przywołać w tym kontekście choćby skoki i nienaturalne wyginanie ciała Denisa Lavanta w finale wybornej Pięknej pracy. Posiadający taneczne doświadczenie Mikkelsen idzie jednak o krok dalej i wysyła w kierunku widza przejmujący komunikat: życie jest sztuką wyboru, przy czym najważniejsze, by to był twój wybór. Ta konkluzja wpisuje się w cały przekaz Na rauszu, filmu, w którym ciche akty desperacji są tylko fasadą, kamuflującą nadchodzące ciosy. Jeden z nich czeka nas w końcowej sekwencji. Po jego otrzymaniu nie będziesz wiedział, czy ogarniający Cię właśnie przypływ radości nie jest przypadkiem iluzją. Może to jednak przejmujący smutek?
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj