Nancy Drew to bohaterka amerykańskich powieści dla dzieci i młodzieży – to rezolutna nastolatka, która często bawi się w lokalnego detektywa, rozwiązując nietypowe zagadki. Nowy film Netflixa, Nancy Drew and the Hidden Staircase, jest jedną z luźnych adaptacji literackich historii, w dodatku osadzoną we współczesnych realiach. Jest to wyraźne wprowadzenie, nasze pierwsze zapoznanie się z nową postacią Nancy, w którą tym razem wciela się Sophia Lillis. I choć młoda aktorka daje z siebie wszystko, sam film nie pozostawia po sobie większych emocji. Już od pierwszych minut produkcji mocno czuć, że cała historia będzie adresowana raczej do nastolatków i nie mamy co oczekiwać spraw kryminalnych z prawdziwego zdarzenia. W większości scen pojawia się plastikowa popowa muzyka, a wprowadzenie do głównej akcji następuje w przepełnionej stereotypami szkole – tak, dokładnie takiej, jaką prawdopodobnie wyobrażacie sobie, myśląc o „młodzieży z amerykańskich filmów”. Tak naprawdę nie mogło tu być bardziej typowo – liceum pełne jest szablonowych postaci, które doskonale znamy już z kina i telewizji. Jest sportowy osiłek, który jedyne, co ma światu do zaoferowania, to wyrobione na siłowni mięśnie; jest kujonka, która na przerwach chadza korytarzami z naręczem książek, jest głupiutka blondynka w różowej sukience, która (a jakżeby inaczej) tworzy związek z wspomnianą już gwiazdą sportu... Nastolatkowie jeżdżą na deskorolkach czy mówią o Instagramie (te motywy czasem są wpychane tak bardzo na siłę, że miałam poczucie przesytu). Na tej płaszczyźnie film niczym nie zaskakuje i patrząc na tych bohaterów, mamy nieodparte wrażenie, że widzieliśmy to w przynajmniej kilku innych produkcjach. Właśnie w takim wprowadzeniu twórcy uwypuklają nam postać tytułowej Nancy, która wyróżnia się na tle „typowej młodzieży z ogólniaka”. Poznajemy jej błyskotliwość, odwagę i niezłomność oraz poświęcenie w imię przyjaźni. Może to i dużo powiedziane, bowiem bohaterkę postawiono przed przyziemną sytuacją obrony przyjaciółki, ale nie przeszkadza to w odbiorze – w całej prostocie tej sceny, Nancy zarysowano na tyle wyraźnie, by już wyrobić sobie o niej pewne zdanie. Niestety, nie można tego powiedzieć o pozostałych bohaterach – po zakończeniu seansu złapałam się na tym, że nie do końca wiem, kto jest kim. Nie wiem, na ile wynika to z nieznajomości źródłowej lektury, a na ile z uchybień scenariuszowych, ale jedno jest pewne – tutaj tak naprawdę widać tylko Nancy, a cała reszta stanowi tylko dodatek w tle. Warto wspomnieć, że film otwiera scena dotycząca problemu gnębienia w szkole – na wejściu rzeczywiście sprawiało to wrażenie czegoś ambitniejszego, ale niestety twórcy szybko sprowadzają nas na ziemię – w tym stereotypowym świecie z przemocą psychiczną walczy się za pomocą takiego samego rodzaju zemsty albo, olaboga, blokuje się wroga na Instagramie. To świat, w którym problemy nastolatków są zbywane i odsuwane na dalszy plan, bo liczy się przede wszystkim wartka akcja z młodą detektyw. Moim zdaniem wypada to słabo – Netflix ani razu nie wychodzi poza ramy oczywistości. A szkoda, bo można było z tego wątku wycisnąć coś ciekawszego. Sophia Lillis prezentuje się w swojej roli bardzo sympatycznie i dodaje Nancy dużego uroku – rude loki, piegi i błysk w oczach świetnie pasują do tytułowej bohaterki. Jeżeli chodzi o casting, powiedziałabym, że to strzał w dziesiątkę. I rzeczywiście, to właśnie młoda aktorka dźwiga zasadniczy ciężar filmu na swoich barkach, bo choć w tle przewija się cała plejada postaci, tak naprawdę nic o nich nie wiemy. Na pewnym etapie filmu zaczyna być to aż zbyt wyraźne i osobiście łapałam się na tym, że w toku całej historii nie towarzyszą mi żadne emocje. Oto dzielna Nancy Drew, która po nitce zawsze dojdzie do kłębka, która jest lubiana w towarzystwie, która jest wspaniałą córką swojego ojca i pierwszą osobą do pomocy w sąsiedztwie – film Netflixa zdaje się krzyczeć takimi hasłami, zupełnie nie zwracając uwagi na tło całej opowieści. Liczy się tylko to, co w danym momencie robi Nancy – nawet jej najbliższe przyjaciółki w zasadzie do samego końca są dla nas anonimowe. Być może twórcy mieli w planach rozwinięcie ich wątków w ewentualnych kolejnych częściach (nie można się bowiem oprzeć wrażeniu, że film pozostawia po sobie otwartą furtkę w stronę kontynuacji), jednak chyba nie tędy droga – przy tak nikłym zaangażowaniu emocjonalnym, jakie proponuje ten film, byłabym naprawdę zaskoczona, gdyby zdecydowano się na sequel. Jak na historię o młodej i ambitnej nastolatce przystało, mamy tutaj wątek detektywistyczny, sprawę, z którą będzie musiała zmierzyć się tytułowa Nancy. I tu pojawia się problem, bowiem w filmie nie czuć, która z poruszonych spraw jest tą główną. Bohaterka angażuje się w pomoc sąsiadce w jej nawiedzonym domu i gdy już skupiamy uwagę na tym, co się będzie działo, okazuje się, że na drugim końcu opowieści pojawia się nowy problem do rozwiązania, tym razem z jej tatą. Tytuł filmu jest bardzo mylący, bo tak naprawdę dla historii nie są ważne żadne ukryte schody (w źródłowym tytule użyto określenia Hidden Staircase, co można określić jako „ukryta klatka schodowa” – to pasuje nieco lepiej, ale moim zdaniem wciąż nie na tyle, by uwypuklać wspomnianą klatkę w oficjalnym tytule filmu). Jeżeli spodziewacie się magii, jakiegoś rodzaju Opowieści z Narnii, będziecie rozczarowani – tytuł nie oddaje tego, o czym jest film i może właśnie dlatego, że opowieść jest tak niekonsekwentna. Pomoc sąsiadce to tylko jeden z wątków tej produkcji, a sama Nancy włącza się w rozwiązywanie wielu różnych problemów jednocześnie – ogląda się to trochę jak pokaz slajdów, z bohaterką skaczącą to tu, to tam. I choć w finale wszystkie te wątki okazują się łączyć, ta kulminacja nie jest szczególnie odczuwalna. A już na pewno nie jest zaskakująca. Nancy Drew i ukryte schody to film do bólu prosty. Kamera w każdym momencie skupia się wyłącznie na głównej bohaterce, nie pozwalając nikomu więcej na konkretne zabranie głosu. Wszystko to sprawia nieodparte wrażenie, że oto znajdujemy się w świecie pełnym obojętnych nam postaci oraz niedopowiedzeń – o tym, kto jest kim, często dowiadujemy się zdecydowanie za późno, by wywołało w nas to jakiekolwiek zaskoczenie. Dostrzegam tu wyraźny problem ze scenariuszem – w całej swojej prostocie bowiem historia ma potencjał na więcej, a kolorowy i tętniący muzyką świat przedstawiony nawet przy oszczędnych efektach specjalnych mógłby robić wrażenie. W tym konkretnym filmie jednak tego potencjału nie wykorzystano, przez co opowieść wydaje się płaska, mało interesująca, a momentami zwyczajnie nudna. Dla mnie to seans na jeden raz – film jest oszczędny i zbyt prosty, by rzeczywiście angażował.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj