Aż korci, żeby to menu porządnie skrócić, przyprawiając lepiej to, co zostanie. Tym sposobem twórcy "Supernatural" wprowadzają co jakiś czas tematy, które aż się proszą o to, żeby poświęcić im więcej czasu i uwagi, zamiast szukać na siłę potworów tygodnia, na które ewidentnie nie ma już pomysłu. Szkoda, bo dwa sezony temu zapowiadało się na to, że Jeremy Carver raczej skupi się bardziej na wątkach przewodnich niż pojedynczych historiach, jeśli będzie to lepsze dla spójności fabuły. A byłoby. Zdecydowanie. I tak oto w 18. odcinku dostajemy kolejną tajną organizację (a raczej rodzinę) z nadprzyrodzonym tłem. Trzeba przyznać, ze panowie robią ciekawe wrażenie, a ich przywódca przejawia niejaką charyzmę. Niestety obawiam się, że wątek nie doczeka się zbytniego rozwinięcia i pogłębienia, a nawet nie pojawi się, dopóki nie zacznie to być scenarzystom znów na rękę. I tu ponownie można tylko powzdychać nad porzuconą już dawno historią Men of Letters, z której koniec końców nie wynikło prawie nic. W każdym razie nic z tego, co szumnie obiecywano. Jest za to kolejny bardzo, bardzo mroczny artefakt, tak stereotypowy w swej okropności, że aż niewiarygodny. A wystarczyło skupić się na tym, jak rzeczony artefakt oddziałuje na pewne osoby, zamiast mnożyć niesamowite okropności w opisie jak z horroru klasy B. Niemniej jednak jest to coś, co ma szansę popchnąć fabułę do przodu. [video-browser playlist="685791" suggest=""] No i jest też Charlie – tak znakomita w tym, co robi, że mogłaby chyba posłać Winchesterów na emeryturę. Tylko czy aby na pewno twórcy nie przesadzili trochę z „podrasowaniem” tej postaci i to w dość szybkim tempie? Można jednak Charlie dużo wybaczyć, ponieważ za jej sprawą dostajemy w tym odcinku jedną z dwóch bardzo ładnych scen – rozmowa między nią a Samem jest i dobrze zagrana, i pełna emocji, a to coś, czego temu sezonowi bardzo brakuje. Drugą jest scena towarzysząca „Behind Blue Eyes” The Who, w której wszystko właściwie mówi tekst piosenki i emocje bohaterów, a przejście do finału z dialogiem Sama brzmiącym jak fragment narracji dopełnia efektu. Dawno chyba nie było w „Supernatural” tak dobrze skomponowanej z muzyką i wymownej sekwencji. Tak samo cieszy, kiedy twórcy serialu składają samokrytykę i mrugają do widza, licząc na pozafabularne zrozumienie. Metatron zapytujący Castiela, co zamierza ze sobą dalej zrobić, jaki ma pomysł na swoje dalsze jestestwo i w ogóle za kogo się uważa, to chyba jeden z najtrafniejszych tekstów od czasu proroka Chucka. Bo przecież od dawna wiadomo, że scenarzyści pozwalają Castielowi pałętać się po fabule bez ładu i składu tylko dlatego, że część fandomu za nic nie pozwoli go z tej fabuły wypisać. Sytuacja patowa, zaiste, o czym świadczy fakt, że napięcia w tym fragmencie odcinka mogłoby być więcej - na tyle więcej, że nie byłoby czasu zastanawiać się nad tym, skąd znamy krzesła i stoły stanowiące wystrój Metatronowej biblioteki. Czytaj również: „Arrow”, „Supernatural”, „CSI: Cyber” – środowe wyniki oglądalności Nie zmienia to faktu, że „Book of the Damned” to jeden z tych lepszych odcinków 10. serii, z dobrym tempem i akcją pełną zwrotów. Jest kilka niezłych pomysłów i potencjał na ciekawe rozwiązania. Szkoda tylko, że dopiero na kilka odcinków przed końcem sezonu, który minął nie wiadomo kiedy i w ciągłym oczekiwaniu, aż wreszcie coś zacznie się dziać. Choć wielkiego zaskoczenia brak – bracia Winchester chyba do końca życia będą powtarzać te same błędy, za które potem mają ochotę się wzajemnie pozabijać. I oczywiście jak zawsze nic dobrego z tego nie wyniknie. Poza pytaniem, czy Sam i Dean ratują jeszcze świat, czy już tylko siebie nawzajem.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj