Scenarzyści mogli schrzanić jej powrót (dla niektórych świętokradztwem jest sam fakt, że wróciła – w końcu jej śmierć w płomieniach była początkiem początków Supernatural), ale na szczęście nie schrzanili. Mary niewiele pamięta z przeszłości, choć miewa przebłyski wspomnień, opłakuje Johna, toczy długie Winchesterów rozmowy, doskonale rozumie, że została wskrzeszona, i jest pojętna, choć ciut przerażona współczesnymi czasami, wszechobecną technologią i radzeniem sobie ze świadomością, że jej mały synek stał się dorosłym, starszym od niej mężczyzną (aż strach się bać, co powie na widok Sama, którego zapamiętała jako półroczne niemowlę). Jej łowieckie umiejętności nie zardzewiały, a przede wszystkim nadal rodzina jest dla niej najważniejsza, choćby trzeba do niej dokooptować anioła w wymiętym prochowcu. Twarda z niej babka, ale przedstawiona z sensem i wyczuciem. Niełatwo będzie jej odnaleźć się w nowej sytuacji (i czasach), ale radzi sobie najlepiej, jak potrafi. Takiej Mary Winchester bym się spodziewała, więc moje uznanie dla Supernatural. Wisienką na torcie było jej przywitanie z Impalą i wspomnienia, jakie ją naszły, gdy zerknęła na tylne siedzenie samochodu, ku żywej konsternacji Deana, który uświadomił sobie, o czym matka rozmyśla. Osią odcinka było nie tylko spotkanie Deana z Mary i ich powrót do Bunkra (gdzie z kolei spotkali się z Castielem, który wraca jak bumerang, choćby zaklęcie Ludzi Pisma odrzuciło go daleko i boleśnie), ale przede wszystkim dalsze losy Sama, który w finale został postrzelony przez lady Toni Bevell i – jak się okazało – porwany, przesłuchiwany, torturowany fizycznie i psychicznie oraz pognębiony. Wciąż pełen jest sarkazmu, uporu i woli walki, chociaż wierzy, że jego brat zginął, ratując świat. Jaredowi Padaleckiemu zawsze dobrze wychodziło odgrywanie cierpienia, frustracji i wściekłości, więc jest na co popatrzeć. Jednak przyznam, że ciężko się oglądało sceny tortur i przesłuchań; nie dlatego, że były źle zagrane, wprost przeciwnie – chyba aż nadto dobrze. Nikt (zapewne razem ze scenarzystami) nie jest w stanie pojąć motywów, jakimi kieruje się brytyjski odłam Ludzi Pisma, który zachęcając do współpracy amerykańskich łowców potworów, dręczy jednego z nich, by uzyskać odpowiedzi na pytania. Lady Toni Bevell jest zimna jak lód, co może być zarówno zasługą charakteru odgrywanej postaci, jak i niezbyt imponującymi umiejętnościami aktorskimi Elizabeth Blackmore (wolałabym, by w grę wchodziła pierwsza opcja), i promieniuje arogancją oraz poczuciem własnej wyższości, a jej koleżanka wykazuje się większym psychopatyzmem niż oskarżany o niego Sam Winchester. Czy wszyscy już dostatecznie nienawidzą brytyjskich Ludzi Pisma? Po pierwszym odcinku 12. sezonu powinni.
The CW
+7 więcej
Jedyne, co mnie rozbawiło, to zawożenie rannego Sama Winchestera do weterynarza, by wyjął mu kulę z nogi, bo jako żywo przypomniały mi się Psy 2 i podobnie potraktowany Wolf. Nie sądzę, by Andrew Dabb (scenarzysta) oglądał Psy, więc brawa za kreatywność. Oczywiście można się było spodziewać, że gdy tylko Dean zrozumie, iż Samowi przydarzyło się coś złego, wstąpi na wojenną ścieżkę i ruszy bratu na ratunek. Tak też się stało, ale przez większość odcinka starszy Winchester wydaje się zbity z pantałyku obecnością Mary - nie do końca wie, jak ją traktować (chyba najchętniej by ją przytulił i nie wypuszczał z objęć), oraz zamartwia się o porwanego nie wiadomo gdzie i nie wiadomo przez kogo (to ostatnie z czasem wiadomo, bo brytyjski akcent obu pań jest przejaskrawiony do bólu) brata. Mimo to groźby przez telefon rzuca skuteczne i pełne zapału, godne Liama Neesona z Uprowadzonej. Gorzej z walką, o czym wspomnimy za chwilę, choć niuanse gry aktorskiej Jensena Acklesa jak zwykle pozostają bez zarzutu. Tymczasem Castiel (a w jego roli Misha Collins) wraca w niezłym stylu - dosłownie, bo gramoląc się z leju po bombie, tfu, po rzuceniu nim o glebę jak bardzo żywotne zombie. Dobrze ogląda się jego pierwsze spotkanie z Mary, początkowo dosyć niezręczne (niedawno miotnęła nim blondynka z brytyjskich Ludzi Pisma, a teraz inna blondynka mierzy do niego z broni), mocny uścisk z Deanem (w końcu myślał, że tamten nie żyje) i ogólnie bojową postawę przy poszukiwaniach Sama. Ach, zapomniałabym, że powraca również były król Piekła, który z uporem maniaka poszukuje Lucyfera, siłą rzeczy zmieniającego ciała jak rękawiczki. Chwilowo były to tylko krótkie wstawki, ale całkiem smakowite, okraszone sarkastycznym sposobem bycia grającego Crowleya Marka Shepparda. Jedyne, co w całym odcinku zgrzytało żelazem po szkle, to walka Deana i Casa z panną Watt, kobietą Pisma uzbrojoną w pokryte runami kastety. Poniekąd rozumiem zamysł scenarzysty, którzy założyli, że powinna ich uratować Mary, ale lekko przesadzili – w końcu Dean Winchester potrafi walczyć jak sam szatan (choćby rok spędzony w Czyśćcu), a Castiel mimo wszystko jest aniołem, choć z nieco zaburzonymi możliwościami, tymczasem zwykła kobieta stłukła ich obu na kwaśne jabłko. Jeśli nie zrzucę tego na karb magicznych kastetów, za nic tego nie zrozumiem (pomijając, że kastety być może osłabiały zdolności walki, ale chyba nie myślenia?). Nie narzekam jednak na całość odcinka – ogółem był wart oglądania, momentami nostalgiczny, a momentami bolesny i obiecujący na przyszłość. Nieźle jak na 12. sezon. Tak trzymać. Na podkreślenia zasługują również dwa doskonałe akcenty muzyczne (Supernatural słusznie słynie z doskonale dobranych piosenek rockowych i bluesowych). Na początku, jako podkład do scen z 11. sezonu, usłyszeliśmy dynamiczne Bad Boys April Wine, a na koniec - przeraźliwie smutne w kontekście sponiewieranego Sama Winchestera Solitude Black Sabbath.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj