The British Invasion odpowiedziało na pytanie, kim jest starszyzna brytyjskich Ludzi Pisma, a w konsekwencji cały ich odłam. I nie była to odpowiedź napawająca nadzieją. Jeśli do tej pory mieliśmy jakiekolwiek wątpliwości podsycane przez nie-aż-takiego-złego Micka Daviesa i chwilowo trzymającego się w karbach (choć niewątpliwie psychopatycznego) Arthura Ketcha, te rozwiały się z hukiem.
Okazało się, że ludzie pozostający u steru BMoL to przekonani o swojej wyższości panowie (i panie) tego świata, stosujący metody wychowawcze godne hitlerowców, wymagający absolutnego posłuszeństwa i skorzy do ferowania wyroków śmierci na lewo i prawo.
Retrospekcje z życia Micka (świetnie zagranego przez Adama Fergusa) osadzone w szkole w Kendrick, choć nawiązujące muzyką i strojami do Hogwartu, przeraziły, a nieśmiało rodzące się w nim buntownicze myśli o niedzieleniu świata na czarno-biały i dawaniu innym drugiej szansy, na koniec kosztowały go życie. Końcówka odcinka była prawdziwym wstrząsem, mimo długoletniego doświadczenia z
Nie z tego świata, dzięki któremu można być niemal pewnym, że jeśli zaczynamy kogoś lubić, ten prędzej czy później zginie.
Drugim wstrząsem były igraszki miłosne Mary Winchester i Mr Ketcha, których co prawda można się było spodziewać po ścisłej współpracy tych dwojga i dwuznacznych spojrzeniach, jakie sobie rzucali, ale mimo wszystko – zaskoczyły. Przy okazji słowa uznania należą się temu, kto tak perfekcyjnie ułożył fałdy okrycia na Arthurze Ketchu (David Haydn-Jones), by ukazać jak najwięcej ciała, a jednocześnie zadośćuczynić zasadom przyzwoitości.
W obliczu końcowych postanowień starszyzny (co do eliminacji wszystkich amerykańskich łowców, począwszy od rodziny Winchesterów) pozostaje pytanie, czy Mr Ketchowi zadrży ręka, gdy przyjdzie mu zabić Mary (w przypadku Deana i Sama ręka nie zadrży mu z całą pewnością). Tak czy inaczej, zbliża się nieuchronne starcie Winchesterów z brytyjskimi Ludźmi Pisma, chociaż scenarzyści zapewne smakowicie pozostawią je na finał.
Nie licząc dwóch wspomnianych wstrząsów fabularnych, odcinek rozdzielał się na dwa wątki, ziemski i piekielny.
Pierwszym były zakończone pewnym sukcesem (m.in. dzięki powracającej głuchoniemej łowczyni Eileen Leahy) poszukiwania Kelly Kline i nienarodzonego dziecka Lucyfera, strzeżonych przez Księżniczkę Piekieł, Dagon. Swoja drogą, jakież urocze maleństwo ze skrzydełkami pojawiło się na USG; abstrahując od faktu, że najwyraźniej niechcący zabija własną matkę. Niestety, gdy Kelly już prawie zdecydowała się oddać pod opiekę Winchesterów i szczęśliwie uniknęła zabicia przez BMoL, z powrotem trafiła pod „opiekę” Dagon, która – jak się okazało – potrafi znienacka pojawiać się i znikać, co może doprowadzić do nieszczęścia.
Drugi wątek koncentrował się na królu Piekieł, przekonanym, że ujarzmił Lucyfera i bardzo nierozsądnie chwalącym się tym przed całym swoim dworem. Gdy tymczasem Lucyfer za jego plecami urządził spektakularny teatr jednego aktora i zyskał sprzymierzeńców. Trzymanie Upadłego w niewoli od początku nie było zbyt mądrym pomysłem Crowleya.
Poważny ton British Invasion przełamywał jedynie uroczy poranny kac Winchesterów, pokonanych w piciu przez Micka Daviesa i ich przekomarzanie się braci w Impali. Miło było zobaczyć ciepłe porozumienie między Samem Winchesterem a Eileen Leahy (podobnie jak jej bohaterka głuchoniemą Shoshannah Stern), chociaż tym samym zaczynamy obawiać się o los tej ostatniej, tym bardziej, że brytyjscy Ludzie Pisma wydali na nią wyrok.
Trzeba przyznać, że po drodze mieliśmy w
Nie z tego świata wielu złych, ale starszyzna BMoL, z debiutującą w tym odcinku dr Hess (cóż można powiedzieć o kimś, kto dostał nazwisko po komendancie obozu w Auschitz), przyprawia o dreszcze. Pewnie dlatego, że to − teoretycznie − ludzie. W walce z nimi nie pomoże nawet odzyskany przez Winchesterów Colt.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h