Finał 14 sezonu Nie z tego świata powalił na kolana, wywołując zbiorowy opad szczęk i podszyte zdumieniem niedowierzanie. Prawie nikt nie oczekiwał, że może okazać się aż tak dobry. Po 14 latach trwania serialu? Niemożliwe. A jednak!
Owszem, w oczekiwaniu na finał, martwiliśmy się o Jacka i jego bezduszność połączoną z nieobliczalną potęgą działania, o Deana Winchestera, pragnącego pozbyć się nefilima raz na zawsze, o konflikt między Deanem a Castielem (uczciwie trwającym przy swoim zdaniu, co mu się chwali), o rozdartego wewnętrznie Sama. I wszystko to w Moriah dostaliśmy, a jednocześnie sprawy potoczyły się zupełnie inaczej, niż się spodziewaliśmy. Zupełnie. Twist scenariusza i mocna końcówka odcinka wbiła oglądających w fotele, krzesła, kanapy czy gdzie tam kto zasiadał. Również za sprawą niezwykle udanych, jak na możliwośc
i Nie z tego świata, efektów specjalnych.
W pewien sposób przewidywalne było pojawienie się wcześniej wzywanego przez Castiela Boga, przepraszam - Chucka. Jego Deux ex machina pod postacią śmiercionośnego rewolweru, który przy okazji czyni temu, co strzela, to samo co temu, do którego strzela (czyli oko za oko), również w jakiś sposób dało się przewidzieć, podobnie jak nonszalancki sposób bycia Chucka (jak zwykle świetnie granego przez Roba Benedicta) i jego ciągłe nawiązywania do bycia Autorem. Po drodze mieliśmy chwilę uśmiechu przy tym, co wyczynia ze światem taka drobnostka, że nikt nie może skłamać, ale już chwilę później nastąpiła prawdziwa emocjonalna huśtawka. Kolejne rozmowy – Sama z Deanem, Sama z Chuckiem, Castiela z Jackiem, stawały się coraz mocniejsze i o większym ciężarze gatunkowym.
Kulminacja odcinka rozgrywająca się na cmentarzu, niemal jak w finale sezonu piątego (mniejszych i większych nawiązań do wcześniejszych scen, sytuacji i lokacji
Nie z tego świata pojawiło się w Moriah co niemiara, a wszystkie jak najbardziej adekwatne), trzymała w napięciu do samego końca. Ba, im bliżej końca, tym napięcie rosło, tym bardziej, że sytuacja zmieniała się jak w kalejdoskopie, a teoretyczny sprzymierzeniec okazał się wrogiem publicznym numer jeden.
Przy, zdawałoby się, ostatecznym starciu (jeśli tak można to ująć, bo starcia w tym tak naprawdę nie było) Deana z Jackiem, widz poczuł się jak zajączek złapany w światła reflektorów nadjeżdżającego samochodu, a rasowy western nie powstydziłby się przerzucana kamery w lekkim slow-motion z jednej twarzy na drugą. Zabrakło jedynie dźwięków harmonijki do melodii Ennio Morricone w tle, choć może jednak by nie pasowała – w końcu nie szło o pojedynek, a podjęcie niezwykle trudnej decyzji. A nim zdążyliśmy złapać drugi oddech, nastąpił wielki twist scenariusza, a końcówka odcinka potoczyła się w takim tempie, że na jakikolwiek oddech zabrakło czasu. Zawiedziony samowolą swych postaci Wielki Autor, Pustka, Billie (nadzieja dla Jacka), dusze z Piekła rodem, noc żywych trupów, powrót do przeszłości – ogółem, wielkie „kabum” do wtóru jakże świetnie dobranej, metalicznie zgrzytającej piosenki Motorhead
God was never on your side. Koniec historii, jak orzekł Chuck. Akurat.
Tak, wiemy, że to koniec i na jesieni czeka nas ostatni sezon
Nie z tego świata, ale jeśli miałby wyglądać tak jak Moriah – zaprawdę mamy na co czekać.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h