Chuck is back – mówią nam twórcy Nie z tego świata niemal od początku tego sezonu. Informacja o tym, w końcu dociera też do braci w momencie kolejnego, absolutnego poczucia beznadziei. A przecież było tak łatwo...
Zresztą stwierdzenie
It's to easy jest niejako mottem całego odcinka. Te słowa wypowiada w jednej ze scen Sam, na co Dean stwierdza wprost, niemal językiem mediów społecznościowych - „I like easy”. Ale jak wiemy, łatwo nie może być, choć od pierwszej sekundy wszystko na ekranie mówi nam, że tak właśnie będzie. Łatwo, czyli tak naprawdę nudno i schematycznie do bólu. A tak naprawdę była to gra w kotka i myszkę twórców z widzami i stwórcy z Winchesterami, czyli właściwie z nami, bo przecież każdy z nas ma już w sobie jakąś cząstkę chłopców.
Dostajemy kolejną historię, jakich wielokrotnie uświadczyliśmy, śledząc przez niemal 15 lat przygody Sama i Deana. Trzy blondynki świętują zakończenie studiów wypadem pod namiot w sam środek lasu, nie wiedząc, że dla dwóch z nich to ostatni raz. I klasyka – szelest liści, tupot małych (wielkich) łapek i dziewczyny tracą serce do życia. Dosłownie. Pierwszy wniosek – wilkołaki, do którego wszyscy szybko dochodzą – od braci, po widzów, aż po cały wszechświat. Będzie łatwo myśli Sam, co potwierdza Dean. Widz przyjmuje to ziewnięciem i już odhacza kolejny epizod, myśląc – Its' to easy, jak na ostatni sezon. Jeszcze w międzyczasie żywa blondynka (ta z najładniejszymi włosami) rzuca do Deana bon mot w stylu „wszystko zostało już dla nas zaplanowane. Z góry” i widz przestaje ziewać.
Dalej idzie z górki – porwanie, ratowanie niewiasty w potrzebie, załatwienie wilkołaków (co o dziwo nie było „easy”), drobne potknięcie, które ujawnia, a zarazem burzy całą zabawę, pokazując prawdziwe wnętrze ciągle, a nawet wiecznie żywej blondynki. W końcu w
Nie z tego świata właściwie nikt permanentnie nie umiera. A nawet jeśli, to wystarczy boski kciuk i palec wskazujący, by poskładać kogoś od nowa. Po to, by utrudnić życie Winchesterom, jak również po to, aby znów, choć na chwilę przypomnieć kolejną postać z ogromnego panteonu przyjaciół i wrogów braci. Lilith w zupełnie innym „odzieniu” prezentuje się trochę jak ta fajna dziewczyna z sąsiedztwa, która zawsze pomoże wnieść zakupy i wyprowadzi psa na spacer. I tu niejako występuje właśnie w tej roli – dziewczynki wysłanej przez schorowaną staruszkę (a właściwie staruszka), by załatwić pewne sprawunki: przekazać „dobrą” nowinę , a przy okazji odebrać prezent w postaci broni zdolnej co najmniej zranić Boga. I to wszystko dzieje się tak... easy, jak to często bywa w tym świecie.
W konsekwencji wnioski są przygnębiające. Zamiast cieszyć się „wolnością” po pokonaniu niemal wszystkich apokaliptycznych zagrożeń dla świata i hasać po Ameryce, ubijając pomniejsze bóstwa, chłopcy muszą stawić czoła samemu Bogowi. Temu, który przecież od zawsze traktował ich jak kukiełki w swoim teatrzyku marzeń. Temu, który miał odejść, i to na zawsze, będąc metaforycznie nadal zawsze obecny. W końcu „To Bóg. I idzie po nas” - stwierdza rozgoryczony Dean. A jak z nim mają bracia walczyć, tego nie wie nikt. Dlatego kolejne odcinki będą oczekiwane z niecierpliwością, bo przecież Bóg – czysto teoretycznie, śmiertelny być nie powinien, ale jakoś pozbyć się szkodnika muszą. No i z jakiegoś powodu jest budowane napięcie, które tak silnie nawiązuje to biblijnego Kaina i Abla. A to przecież finał, do jakiego chce doprowadzić Chuck, używając swojego pióra, rąk scenarzystów, umiejętności operatorów kamer i wyczucia smaku reżyserów. I będzie się temu przyglądać ze spokojem. W przeciwieństwie do nas.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h