Andrzej Pilipiuk to chyba jedno z nazwisk w naszej fantastyce, którego nikomu nie trzeba przedstawiać. Różnie się o nim mówi, różnie się ocenia jego twórczość, ale płodności literackiej, swego rodzaju kunsztu oraz talentu nie można mu odmówić. Dobrze też czuje się w serializacji, która na dobre zagościła w naszej kulturze. Wypracował kilka cykli (w tym najpopularniejszy o Wędrowyczu), które zdobywają wiernych czytelników. Najświeższym jest ten o wampirach żyjących sobie w komunistycznej Warszawie. Do tej pory w jego ramach pojawił się Wampir z M-3 oraz kontynuacja, Wampir z MO. "Jedynka" to naprawdę dobra pozycja, w której czuć było i świeżość pomysłu, i pilipiukowy styl. Jak jest z drugą częścią? Tak samo - a nawet jeszcze lepiej.
Ponownie spotykamy się z ferajną wampirów z warszawskiej Pragi - ślusarzem Markiem, mało rozgarniętą Gosią, komunistą Igorem, Hrabią, Profesorem i Dziadkiem Partyzantem. I nie tylko - socjalistyczna Polska, kraj, gdzie zgodnie z nauką Marksa i Lenina różne byty nie z tego świata nie mają prawa istnieć - całkiem gęsto zasiedlają wampiry, wilkołaki, zombiaki, a nierzadkie są też dziwne zaburzenia w czasoprzestrzeni. Ku utrapieniu rządzącej partii rzecz jasna. Dlatego specjalny tajny oddział, z majorem Nefrytowem na czele, tropi wszelakie odstępstwa od normy, co prowadzi do wielu, wielu zabawnych sytuacji. Czy to zorganizowanie wampirzej schadzki pod nosem SB, czy to skuteczne rozłożenie na łopatki prowokacji grubymi nićmi szytej, czy to w końcu wyjaśnienie, co się czai za okularami generała Jaruzelskiego - tego wszystkiego można doświadczyć w tej pozycji.
Wampir z MO to zbiór 11 opowiadań, a przede wszystkim krytyka dwóch rzeczy. Po pierwsze - wątku wampirycznego. Sam autor nie ukrywał, że ta seria została przygotowana jako "odpowiedź" na sukces "Zmierzchu" - co widać w treści (jedno z opowiadań w całości jest nawiązaniem do serii Stephenie Meyer). Wampiry u Pilipiuka są takie, jakie powinny być - nie świecą na słońcu, pożywiają się krwią ludzi. Ale to też, mniej lub bardziej, oddani obywatele Ojczyzny Ludowej, ze wszystkim plusami i niedającymi się niczym przykryć minusami. I nieważne, czy ciepły, czy wampir - papier toaletowy jest dla każdego tak samo cenny. Opowiadania są też krytyką (ale i miejscami nostalgicznym wspomnieniem) minionego ustroju. Najbardziej dostaje się ateistycznemu światopoglądowi, który w zderzeniu z bytami pokroju wampira czy chociażby samą religią katolicką jest bardzo nadwyrężony. I to w mocno komediowy sposób - najlepszy przykład to wyprawa Radka do kościoła oraz tajemniczy czynnik św.
Ale to nie tylko pamflet na komuno-wampiryzm. To także zabawa z wątkami kultury popularnej - tak typowa dla Pilipiuka oraz jak zawsze doskonale bawiąca czytelnika (spotkanie z bohaterką pewnego horroru - bezcenne). Nie zabrakło też aluzji do samego autora - jako special guest star musiał się pojawić Wędrowycz (co prawda w epizodzie, ale bardzo sympatycznym). Pilipiuk pokazał też, że jest świetny w pisaniu zakończeń opowiadań (co w powieściach mu już słabiej wychodzi). Kilkakrotnie udaje mu się zaskoczyć czytelnika rozwiązaniem fabuły - jak chociażby w tytułowym "Wampirze z MO". Może czasem sama treść opowiadań jest przydługa i niektóre dialogi pomiędzy bohaterami można byłoby skrócić (tylko, broń Lenin, nie ateistyczne wywody majora Nefrytowa - prawdziwe perełki!), jednak całość czyta się bardzo sprawnie, najczęściej z wielkim bananem na ustach (i żadna władza nie może go reglamentować, o!). Ciekawie też wypada finał, w którym niby zanosi się na koniec serii, ale tak naprawdę wszystko otwiera się na nowo.
Wampir z MO spełnił oczekiwania - to była naprawdę zabawna i wciągająca lektura. Fani Pilipiuka, do których się zaliczam, nie mogą być niezadowoleni. Mam nadzieję, że Wielki Grafoman jeszcze wróci do tych postaci - bo potencjał w nich tkwiący jest naprawdę wielki.
I żadna władza - ani ludowa, ani demokratyczna - nie może mieć na to wpływu! Bo co oni mogą wiedzieć o krwiopijstwie w zderzeniu z rasowymi wampirami?