Erling Riiser, norweski operator jednostki specjalnej, wraca do domu z Afganistanu. Choć na początku wszystko zdaje się układać dobrze, to szybko ulega to zmianie. A wszystko za sprawą pewnego SMS-a. Nasz bohater daje się wplątać w aferę polityczno-gospodarczą, która swą genezą sięga jego ostatniego przydziału. Nie pomaga też fakt, że jego żona jest doradcą w MSZ, zaś człowiek, którego uważał za przyjaciela, nie ma wcale tak czystych intencji. Rozpoczyna się gra w której stawką jest krew naszej planety - ropa. Na początku akcja biegnie dwutorowo, pokazując na zmianę pobyt jednostki Erlinga w Afganistanie i obecną sytuację w Norwegii. Przez 8 odcinków obserwujemy, jak skrupulatnie i powoli się to wszystko zazębia, aż do kulminacji. Największą dla mnie wadą serialu Nobel jest właśnie to, jak długo intryga się ciągnie. Spokojnie można by ją skrócić o dwa odcinki, bez zauważalnej utraty ekspozycji postaci czy zawirowań fabuły. Z drugiej zaś strony spokojnie można było ten czas spożytkować na rozwinięcie ciekawych wątków. Na przykład takich, jak narkomania ojca Erlinga, która ma ogromny i zmarnowany całkowicie potencjał. To samo zresztą tyczy się tytułowej Pokojowej Nagrody Nobla, która w zasadzie nie odgrywa tu żadnej istotnej roli. A nawet jeśli odgrywa, to jest ona tak ukryta za różnymi warstwami historii, że trudno ją dostrzec. Jedyny zauważalny wydźwięk to czysta ironia. Przeszkadza mi też warstwa warsztatowa serialu. Per-Olav Sørensen pokazał, na co go stać przy nakręconej rok wcześniej Kampen om tungtvannet, gdzie uraczył nas produkcją nie tylko świetną, ale i piękną. Tutaj, prócz naprawdę ładnej i klimatycznej czołówki, nie uświadczymy tego piękna. Mam wrażenie, że coś siadło na etapie montażu, ciężko się było zdecydować twórcom na to, co chcą pokazać. Nie zostały zachowane konsekwencje kolorystyczne i plastyczne materiału. W efekcie tego dostaliśmy obraz wizualnie nierówny, niedopracowany. Widać to choćby w końcowych momentach pierwszego odcinka, kiedy to Erling biega po Oslo, zaś jego żona siedzi w filharmonii. Bohaterowie przechodzą co najmniej przez 3 odcienie skóry każdy, nie wspomnę nawet o niespójności oświetlenia w ramach jednego planu, bo to na szczęście była jednorazowa wpadka. To do czego zdecydowanie nie można się przyczepić, to sensowność i poczucie autentyczności scenariusza. Choć on sam jest literacką fikcją, to wiele z wydarzeń pokazanych w serialu naprawdę miało miejsce, tutaj zaś zostały spójnie i logicznie połączone w całość i uzupełnione tam, gdzie było potrzeba. Co jest w tym takiego autentycznego? Ano to, że Norwegia za specjalnie nie kryła się, że ich obecność w Afganistanie ma związek z zapewnieniem sobie lokalnej przychylności i korzystnych umów handlowych. A że czasem wymaga to nie do końca nadających się do opinii publicznej działań, to wiadomo nie od dziś. To samo tyczy się zaangażowania w nie jednostek specjalnych, co jest podyktowane klauzulą tajności, oraz różnych rządowych agencji z trzyliterowymi skrótami. Główne postaci to w większości ciekawe osobistości, które nie dają się tak łatwo szufladkować i osądzać na pierwszy rzut oka. Choć zdarzają się wyjątki od tej reguły, jak choćby wspomniany ojciec Erlinga, to są one raczej w tle. Aktorzy starają się wypadać w swoich rolach naturalnie i czasem mam wrażenie, że wychodzi im to zbyt dobrze. Co przez to rozumiem? Ano to, że Nobel ogląda się momentami jak dokument, pokazujący realia i pozbawiony teatralności i dramatyzmu serialu fabularnego. Niekoniecznie jest to wada, ale wolałbym, żeby twórcy poszli albo w jedną albo w drugą stronę z tym konceptem. Podsumowując, Nobel to niezły dramat z wojną i polityką w tle. Choć cierpi momentami na dłużyzny i problemy techniczne, to z drugiej strony ma odwagę pokazać ten drugi aspekt wojny z terroryzmem. Ten, o którym w mediach głośno się nie mówi.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj