Noc oczyszczenia trwa w najlepsze. Kolejne odcinki serialu podejmują nowe wątki i choć nadal nie jest szczególnie spektakularnie, ogląda się to lepiej niż epizod numer 2.
Jak już przyzwyczaiły nas dwa pierwsze odcinki The Purge, w serialu prześledzimy jedną 12-godzinną noc oczyszczenia, podczas której będziemy towarzyszyć określonym bohaterom. Dwa bieżące odcinki pchnęły całość już prawie na półmetek, a twórcy dalej trochę błąkają się między scenami, nie wiedząc, jak połączyć ze sobą wątki lub zwyczajnie chcąc odłożyć kulminację w czasie. Nie ma jednak co narzekać – nie jest aż tak monotonnie jak w zeszłym tygodniu, bo i odpuszczono nam zbyt długie retrospekcje. Teraz, nawet jeśli pojawiają się flashbacki, są one dobrze skomponowane z całością i nie przeważają nad akcją bieżącą, tak jak bywało to w poprzednim epizodzie.
Na pierwszy plan wysuwa się tym razem wątek brata i siostry, którzy dalej nie mogą na siebie wpaść. Dzięki sekwencjom z przeszłości wiemy już, że należą oni do Rodziny Pierwszych Męczenników – ich rodzice zginęli podczas pierwszej nocy oczyszczenia na Staten Island (swoją drogą, plusik za nawiązanie do filmu kinowego The First Purge – widać już, że te uniwersa są połączone, a takie smaczki sprzyjają serialowi). Fakt ten odkryto co prawda dopiero podczas rozmowy Miguela z kierowcami busa, jednak bez problemu dało się do tego dojść szybciej – gdy Penelope przeżywała palpitacje serca w autobusie, wiadomo było, że ma traumatyczną przeszłość w związku z nocą oczyszczenia, a pozornie beztroskie retrospekcje aż krzyczały, że stoi za nimi coś więcej. Rzec więc można, że flashbacki są nam dozowane kawałek po kawałku, jednak i tak bardzo łatwo dojść do czego zmierzają – na tej płaszczyźnie serial jest jak na razie raczej przewidywalny i trudno mówić o większych zaskoczeniach. Cieszę się jednak, że wyjaśniono motywację młodej dziewczyny - i w dodatku w dość satysfakcjonujący sposób. Wiedząc, że chce poświęcić siebie, by niczyi rodzice nie musieli już ginąć z rąk niewyżytych ludzi, patrzy się na nią inaczej i widać, że dołączenie do sekty nie było dla niej bezpodstawnym kaprysem.
Tak czy inaczej, rozwiązana na tę chwilę została przynajmniej jedna kwestia – wątek samego autobusu. Penelope opuściła pojazd i nie wiadomo, czy w ogóle do niego wrócimy – może to i lepiej, bo ileż można jeździć w kółko po mieście i odmawiać tę samą modlitwę. Nie pasuje mi jednak sposób, w jaki potraktowano wysiadającą dziewczynę – poprzednie dwie osoby zostały zatłuczone na śmierć tuż po tym, jak opuściły autobus, a Penelope ma tyle szczęścia, że zostaje odstawiona w jednym kawałku na wielką imprezę. Rozumiem, że twórcom głupio było zakończyć jej wątek w momencie wyjścia na zewnątrz, jednak to jest aż za bardzo naiwne. Pen i jej oprawcy jadą sobie koło za kołem, a w tym samym czasie Miguel zdążył już obskoczyć trzy różne miejsca w poszukiwaniu pomocy – i nadal nic się dziewczynie nie stało. Takie odwlekanie tego, co powinno wisieć nad głową, nie jest szczególnie dobre – trudno o napięcie czy drżenie o życie Penelope, skoro już teraz pokazuje nam się, że los w tak cudowny sposób jej sprzyja. Miguel mógłby ją w końcu odnaleźć – ta zabawa w chowanego też już trochę zaczyna razić i sprawia wrażenie naciąganej.
Najgorzej na tę chwilę wypada jednak wątek imprezy w domu zamożnych sąsiadów. Tam wciąż toczą się rozmowy o biznesie, współpracy i grubych pieniądzach, a gdy nikt nie patrzy – pocałunki między Jenną i Lilą, raz po raz nawiązujące do niespełnionej miłości kobiet. Nie ma to szczególnego związku z akcją serialu i zwyczajnie nic się tam nie dzieje. I tak dobrze, że twórcy postanowili choć zasygnalizować złe zamiary gospodarzy – zabójstwo byłego pracownika na oczach Jenny i Ricka źle wróży i nieco zagęszcza atmosferę, a słowa: „Pierwszy tej nocy” wypowiedziane przez pana domu zwiastują, że może być i „drugi”. Trudno jednak przewidzieć, czy impreza zakończy się ogólną jatką, czy też nie. Poza tym ekscesem dalej jest tak, jak było – trochę ślamazarnie, powtarzalnie i zdecydowanie zbyt melodramatycznie.
A, przepraszam – coś i w tej płaszczyźnie ruszyło. Wiemy przecież, że Jenna jest w ciąży, w związku z czym ewentualne zagrożenie życia kobiety będzie na nas od tej chwili działało z podwójną siłą (jak mniemam, taki był plan twórców – naprawdę liczę, że ciąża ma dodać napięcia akcji serialu, a nie tylko wpłynąć na ten nieprzekonujący trójkąt miłosny).
Trochę nowości zasmakowaliśmy też w korporacji – Alison dokonała zabójstwa w imię awansu i przyznam, że bardzo ciekawie zaprezentowano nam jej reakcję. To osoba z krwi i kości – robi jej się niedobrze na widok zwłok, ma odruch wymiotny i zawroty głowy na myśl, że mogła popełnić zbrodnię... Dziewczyna wydaje się niepoczytalna – to coś nowego w świecie urodzonych morderców, którzy bez żadnych wyrzutów sumienia dokonują rzezi w domach i na ulicach miast. Wątek zabójstwa kolegi z pracy stawia też naszą bohaterkę Jane nieco pod ścianą – przerażona kobieta ucieka z biura i dołącza do feministycznej organizacji, która wymierza sprawiedliwość podczas nocy oczyszczenia. Jak nam bowiem klarownie przedstawiono, podczas tego „święta” na jednego martwego mężczyznę przypadają trzy martwe kobiety, co jest jawnie niesprawiedliwe. Taki punkt widzenia też jest nowością w serialu – do tej pory w żadnym filmie nie analizowano nocy oczyszczenia pod kątem płci i jestem ciekawa, do czego to doprowadzi (lub - czy w ogóle do czegokolwiek). Na razie plus za wyjście z korporacji – cztery odcinki to wystarczająco dużo, by nacieszyć się siedzeniem w biurze. Niech w końcu wydarzy się tu coś więcej.
Noc oczyszczenia rozwija się dość powoli jak na serial, który docelowo powinien być oparty na wartkiej akcji. Bieżące odcinki nieco pchnęły tę historię do przodu, pozwalając Jane wyjść z biura a Penelope z autobusu. Mam nadzieję, że rozrusza to całe towarzystwo i kolejne odcinki wypadną już zadowalająco.