Wątek Milesa i spółki nie zaskakuje ani nie oferuje żadnych wrażeń. Okrutna przewidywalność psuje jakiegokolwiek wysiłki scenarzystów, którzy nawet nie próbują ukryć faktu, że tworzą go po linii najmniejszego oporu. Doskonale wiadomo, jakie są motywy Toma i jego syna, więc cały finał jest oczekiwany. Dobrze jedynie, że Miles i Rachel nie wpadli w zasadzkę w typowo idiotyczny dla siebie sposób. Czasem bohaterowie Revolution jednak myślą.
Cały wątek Monroe i jego syna od początku był nieporozumieniem, a jego rozwój to ciąg coraz większych absurdów. Przez zbytnią przewidywalność dramatyzm walki rodziny Monroe gdzieś pryska. Czym się emocjonować, skoro tak czy owak wiemy, że obaj przeżyją i nikomu nic się nie stanie? Niby powinno to rozwinąć relacje obu postaci, ale nawet to sprawuje się dość mizernie. Nuda, okropna sztampa i zero zaskoczenia.
[video-browser playlist="634676" suggest=""]
Charlie nadal w trybie Rambo próbuje robić swoje, ale w odróżnieniu od reszty wątków jakoś to sprawnie tutaj działa. Z nią związana jest najbardziej niepokojąca scena w historii serialu. Gdy na końcu widzimy, jak Charlie dostaje dowództwo nad żołnierzami, na jej twarzy maluje się uśmiech. To prawdopodobnie pierwsza taka scena w wykonaniu Tracy Spiridakos, która tworzy dziwaczne wrażenie.
Do myślenia zmusza historia Aarona i jego żony, którzy mają uratować boskie robaczki. W tym wszystkim zastanawia logika (lub jej brak) przemyśleń bohatera. Dzięki nanobotom Aaron ożył, więc jeśli one umrą, on też powinien stracić życie. Skoro w jednym z odcinków pierwszej serii mówiono, że bez tej technologii nastąpi nawrót śmiertelnej choroby u jednej kobiety, wydaje się naturalne, że Aaron w końcowej scenie ataku tak naprawdę popełnia samobójstwo. Szkoda, że pewnie do tego nie dojdzie, bo twórcom brak odwagi, by zrobić coś zaskakującego.
Revolution oferuje nam słaby odcinek poniżej średniego poziomu tego sezonu, który oferował wiele lepszych.