Arrival to tylko z pozoru opowieść o przybyciu obcych. To znaczy oni naprawdę przybywają i naprawdę główna bohaterka, świetna lingwistka dr Louise Banks (w tej roli wyśmienita Amy Adams) próbuje nawiązać z nimi kontakt. A nawet na jakimś poziomie jej się to udaje.
Ale taka naprawdę to opowieść o czymś innym. O naszej odpowiedzialności, wspólnocie, o podejmowaniu decyzji i o postrzeganiu czasu. To naprawdę dużo tematów jak na jeden dwugodzinny seans, ale reżyser Dennis Villeneuve poradził sobie z rzadką w tej branży gracją. To znaczy nie tylko wszystko się pięknie zmieściło i miało czas wybrzmieć, ale też praktycznie wszystkie wątki mają sens. Spora w tym zasługa literackiego pierwowzoru czyli prozy Teda Chianga. To jeden z tych pisarzy S.F., do których wielu czytelników stara się przykleić łatkę "nieekranizowalnego" tymczasem to piękny materiał na film. Pod warunkiem, że trafi na twórców, którzy tego nie zepsują. Nie będą "wiedzieć lepiej", tylko pójdą za głosem i duchem oryginału. I tak jest właśnie tutaj. I teraz już naprawdę muszę zacząć bardzo uważać, by nie popsuć wam dobrej zabawy na seansie. Bo nieomal każde zdanie, jakie teraz można i należy napisać o tym filmie może stanowić spojler. To film wymagający, na którym od pierwszej do ostatniej minuty trzeba uważać - bo rozmaite smaczki, czy tropy prowadzące do puenty rozsiane są od pierwszej sceny. To film o kosmitach, w których sami kosmici nie są tacy ważni. Ważni są ludzie. I oczywiście wiele było już dotąd takich filmów w których bohaterowie, którzy musieli mierzyć się z obcą inwazją byli znacznie ważniejsi od samej inwazji, ale tym razem nie ma tu obcej agresji. Chodzi o coś zupełnie innego. O porozumienie. O porozumiewanie się. O to, na co naprawdę stać ludzi.
Z pewnością będą widzowie, którzy wyjdą po tym filmie znudzeni. Ale to ci, którzy wymagają bezustannych ekranowych podniet, dla których co minutę musi paść zabawna puenta, a co trzy coś spektakularnie wybuchnąć. To film zupełnie inny. Owszem jest kilka zabawnych scen, nawet coś gdzieś tam wybucha, ale to opowieść o spotkaniu z nieznanym. O próbie poznania i zrozumienia. I o tym, jaki to może mieć wpływ na naszą przyszłość. Gatunku i pojedynczej osoby. Ten film to popis Amy Adams, aktorki, która nie bez powodu ma w dorobku już pięć nominacji do Oscara, a równocześnie nie stroni od kina popularnego (że wspomnę tylko tytułową rolę w Enchanted, świetną kreację w The Muppets czy wcielanie się w Lois Lane w kinowym uniwersum DC). Ten film jest oparty całkowicie na jej grze i jego sukces to w dużej mierze zasługa Adams. Towarzyszący jej Jeremy Renner czy Forest Whitaker to tylko przystawki na których tle ona błyszczy aktorsko.
Przy tym Nowy początek to film absolutnie do obejrzenia w kinie. Chyba, że w domu potraficie się naprawdę wyłączyć, odciąć od świata, skupić i poświęcić te dwie godziny na filmową przygodę. Jeśli tak - możecie poczekać na wydanie DVD, ale moim zdaniem - szkoda czasu. Warto to obejrzeć tu i teraz. Bo to naprawdę dobry i mądry film. Który da wam do myślenia. Polecam.