Robert Schwentke to ciekawy reżyser. Właściwie każdy jego obraz ma doskonały pomysł wyjściowy, ciekawą koncepcję i przynajmniej przez 20 pierwszych minut dobrze naszkicowany scenariusz. Problemem okazuje się dalsza część, kiedy sam koncept nie wystarcza, a reżyser musi dokończyć dzieła. Przy "Planie lotu" zawiodła druga połowa, przy "Zaklętych w czasie" twórca pogubił się w zawiłościach zabaw z czasem (co nie dziwi - większość zdolniejszych reżyserów ma z tym problem), zaś przy "RED" użył za dużo sprawdzonych i wyświechtanych klisz. Trzeba uczciwie jednak przyznać, że sprawdzone schematy kina akcji z domieszką komedii i zabawa emploi aktorów pozwoliły na stworzenie dobrego kina. I tutaj pojawia się pierwszy problem. Schwentke zamiast iść za ciosem i kontynuować film, który mu się udał, oddał sequel w inne ręce, sam zaś zajął się kolejnym komiksowym projektem.
R.I.P.D. opowiada o policjancie, który ginie podczas służby. Zamiast trafić do nieba czy przed Sąd Ostateczny, zostaje siłą wcielony w specjalny oddział agentów rozprawiających się z nieumarłymi. Tam trafia pod opiekę doświadczonego Roya jako jego nowy partner. Szybko wpada też na trop grubej afery, która może zaważyć o losach świata. Tyle o fabule, bo każda kolejna informacja byłaby spoilerowa, a choć nie należy spodziewać się cudów, jest to całkiem zgrabna historyjka... tyle że gdzieś już widziana.
Cały film cierpi na syndrom "gdzieś to już było". Począwszy od samego konceptu (dwóch agentów, z czego jeden nowy, drugi doświadczony), przez wygląd siedziby Departamentu, aż na designie nieumarłych kończąc. Mamy tutaj trochę "Constantine'a", szczyptę "Uwierz w ducha", echem pobrzmiewa "Beetlejuice", zaś nad wszystkim niebezpiecznie nisko wisi widmo "Facetów w czerni". Schwentke nie bawi się w półśrodki i eksploatuje klisze oraz schematy do upadłego, zaś jego dział artystyczny kopiuje po prostu wspomniane wyżej filmy, nie udając nawet, że jest inaczej. Byłoby to strawne, gdyby nie fakt, że oprócz tego film nie ma do zaoferowania nic nowego.
Humor? Jest, ale jakiś taki suchy. Najlepsze kwestie dialogowe ma Mary-Louise Parker, Ryan Reynolds powtarza swoje inne role (chociażby z "Green Lantern"), zaś Jeff Bridges szarżuje, zbliżając się do swojej kreacji z "Prawdziwego męstwa". Reżyser nie prowadzi aktorów, próbując im nadać niepowtarzalnych cech. Skoro scenariusz i scenografia to klisze, to czemu postacie miałyby być inne? Zawodzi także Kevin Bacon; jego przerysowana postać również nie proponuje niczego, czego byśmy nie znali.
Analogicznie najlepiej sobie więc radzą nieumarli. Bardzo ładnie panoszą się po mieście niczym kosmici z wiadomego filmu, do tego ukrywają się wśród żywych, próbując normalnie egzystować. Tutaj też upada cała początkowa koncepcja. Już przy pierwszym polowaniu naszych dzielnych policjantów zauważamy, że gdyby nie ruszali nieumarłego, to tak naprawdę nic złego by się nie stało. Ani to demon, ani żadna istota zjadająca innych. Ot, mieszka sobie, egzystuje, próbuje oszukać Sąd Ostateczny. Twórcy nie przekonują nas, że to coś złego. Po prostu trzeba go złapać i tyle. Statystyki policyjne muszą się zgadzać. Na szczęście prowadzi to do głównej intrygi, dzięki czemu cała praca bohaterów nie idzie na marne.
Może więc chociaż CGI? Owszem, design jest bardzo ciekawy. Co prawda każdy nieumarły wygląda niemal tak samo, ale nie jest to do końca złe. Gorzej, że zawodzi grafika komputerowa. O ile wybuchy czy inne efekty stoją na przyzwoitym poziomie, tak o postacie zupełnie się nie postarano. Są sztuczne, a komputer aż razi po oczach. Pochwalić można jedynie ciekawe wykorzystanie zatrzymania czasu ("Constantine" się kłania) i całkiem niezły bullet time ("Matrix", "Max Payne" i parę innych filmów).
Jakie są więc plusy? Ciekawie rozwiązano wygląd głównych bohaterów w świecie żywych. Stary Chińczyk i młoda seksbomba mają parę fajnych momentów, ale zostały one ukazane już w trailerze. Dobry jest też motyw z przeszłością Roya. Nick mógł być postacią niejednoznaczną, ale twórcy bali się tego i odkręcili całość szybciej, niż zdołali upleść intrygę.
R.I.P.D. to nie jest film do cna zły. Trwa 90 minut i jest to czas przyzwoity na tę ciekawostkę. Ogląda się szybko, ale po wyjściu z kina nie wynosi kompletnie nic oprócz posmaku, że już się to gdzieś widziało. A jest to niezwykle gorzki posmak. Cały obraz nie tyle powiela schematy, co je chamsko zżyna nie oferując nic w zamian. Humoru tu tyle, co kot napłakał, akcji niewiele więcej, a cała historia zawiązuje się szybciej niż bieg Usaina Bolta na setkę. Niska ocena nie jest efektem mierności reżyserskiej Schwentke, tylko jego braku pomysłów. Wolałbym powtórzyć sobie trylogię "Facetów w czerni" niż oglądać R.I.P.D..