Obi-Wan Kenobi mógł być naprawdę dobrym serialem, gdyby nie sposób, w jaki utkano scenariusz produkcji. Czwarty odcinek dorzuca już nie kamienie, ale głazy do ogródka ludzi odpowiedzialnych za napisanie tej fabuły.
Obi-Wan Kenobi zdecydowanie dzieli widzów, co nie byłoby złe w przypadku serialu o mocnym, autorskim sznycie. Tutaj jednak mamy do czynienia z historią, która bazuje na naszej kulturowej kompetencji. Przyznam szczerze, że gdyby nie postać tytułowego bohatera, to nie dostrzegłbym w tej produkcji za wielu elementów, które oferowałyby mi coś więcej. Po czwartym odcinku znaleźliśmy się na tym etapie sezonu, że można już pokusić się o pierwsze wnioski. Niestety, tych pozytywnych jest zdecydowanie mniej. Szkoda, że po tylu latach czekania na opowieść o Obi-Wanie tylko momentami oglądamy niezłą produkcję. Bardzo często towarzyszy nam wrażenie, że serial jest parodią, a scenariusz zwykłą fuszerką.
W nowym odcinku Ben (
Ewan McGregor) musi za wszelką cenę uwolnić Leię (
Vivien Lyra Blair) z rąk Inkwizytorów. Były mistrz Jedi wie doskonale, gdzie ukrywają księżniczkę. Świadoma jego wiedzy jest Reva (
Moses Ingram) czekająca na przyjście Obi-Wana. Zanim zjawi się odsiecz, Trzecia siostra przesłuchuje młodą bohaterkę i próbuje od niej wyciągnąć informacje na temat Ścieżki, czyli ukrywających się ocalałych Jedi. Dostajemy więc skradanki, zabawy szpiegowskie i ratowanie zakładniczki, co nie jest specjalnie wyszukane, ale przynajmniej mamy niewiele wątków, co działa korzystnie na odbiór względem poprzednich epizodów.
Disney+
Najbardziej uderzył mnie sposób potraktowania Bena. Dano mu tylko jedną scenę na początku, kiedy to w zbiorniku z Bactą miał sekundę na przerobienie tego, co zaszło podczas starcia z byłym uczniem. Dosłownie chwilę potem wyskakuje z kąpieli i gotów jest do ratowania Lei. Oczywiście, jest to dobrze uzasadnione, ale na tym etapie sezonu ciągłe uciekanie Obi-Wana od problemów staje się zaskakujące. Bohaterowie z raczkującej rebelii tłumaczą mu, że powinien wypocząć. Wszyscy mówią jednak wyłącznie o fizycznych ranach, a przecież ważna jest także psychika postaci. Na początku był to ciekawy wątek, ale już w drugim odcinku stanął w miejscu. Nawet pojawienie się Dartha Vadera wiele nie zmieniło.
To tyle, jeśli chodzi o taki ogólny zarzut. Teraz skupię się już na konkretnych scenach i stronie wizualnej serialu, która nie pomaga w pozytywnym odbiorze. Na pewno znacie żarty o szturmowcach i siłach Imperium, bo od lat są obecne w popkulturze. Nie powinno nas zatem dziwić, że żołnierze w białych kombinezonach padają jak muchy i są całkowicie bezużyteczni. Pewnie nie poradziliby sobie nawet w starciu z małą Leią dzierżącą kij. Problem w tym, że
Obi-Wan Kenobi jest serialem robionym bardzo na serio, mało jest w nim momentów przełamujących konwencję. Patrząc na działania Trzeciej siostry, szturmowców i Obi-Wana, mam ochotę puścić w tle śmiech z puszki, bo świetnie pasowałby do tego, jak są oni prowadzeni. Mam wrażenie, że gdyby zaproponowano nam inny ton, może bardziej komediowy i przygodowy, całość mogłaby na tym zyskać.
Gdy Obi-Wan wkłada płaszcz i próbuje pod nim przemycić Leię do statku, trudno nie wybuchnąć śmiechem. Wątpię, że była to reakcja oczekiwana przez twórców. Niezamierzoną śmieszność powodują też dialogi między postaciami, które są pisane fatalnie od pierwszego odcinka. Weźmy scenę, w której Reva tłumaczy Vaderowi, że celowo puściła wolno Obi-Wana. Ten momentalnie odpuszcza duszenie jej i mówi: "wygląda na to, że cię nie doceniłem". Sytuacja jest komiczna i może ktoś powie, że to trop fabularny nawiązujący do klasycznych filmów z początku lat 80., ale to nie działa w wybranej stylistyce. Historia dużo zyskuje w momencie, kiedy zestawione są ze sobą sprzeczne gatunki i konwencje, ale to musi być zrobione przez twórców z dużymi umiejętnościami i wyczuciem. Przy serialu Disney+ zdecydowanie tego brakuje.
Nie chcę być źle zrozumiany - serial nie prezentuje się aż tak źle, ale jeśli zaczniemy analizować każdą scenę z osobna, to coś tutaj ewidentnie jest nie tak. Dziwi mnie to wszystko, bo tytułowa postać tyle lat czekała na swój projekt. Długo naprawiano i przepisywano scenariusz, a on wciąż jest kiepski. Biedna w tym wszystkim jest Moses Ingram, nie tylko przez karygodne i rasistowskie komentarze kierowane w jej stronę, ale również przez to, że dostała do grania postać karykaturalną, pozbawioną ciekawych elementów. W scenie przesłuchania Lei miała okazję powiedzieć coś więcej o sobie, ale są to tylko ogólniki. Wciąż nie wiemy, o co tej bohaterce chodzi. Nie pomaga też realizacja, bo scena jej starcia ze śmigaczem znanym z
Imperium Kontratakuje wygląda jak parodia Gwiezdnych Wojen. Uwielbiam moment, w którym Piąty brat podbiega do bohaterki i krzyczy "zniszczyć ich!", ale wokół nie ma żadnych sił Imperium. Wracam do zarzutu z obraną na ten serial konwencją, bo naprawdę pozytywnie zabawna mogłaby być scena ratunku Obi-Wana i Lei przez dwa śmigacze, które radzą sobie w starciu z fortecą Imperium. Klimat jest jednak zupełnie inny, więc trudno nie traktować tego jak parodii.
Żeby nie było tak mocno krytycznie - są przynajmniej dwa momenty, które bardzo mi się podobały. Wizualnie był to krótki moment, kiedy Obi-Wan Kenobi nurkował wokół bazy na Nur, mieliśmy kilka podwodnych stworzeń i ciekawy klimat. Od strony emocjonalnej za to zadziałała scena z Leią, która chwyta Bena za rękę pod koniec odcinka. Włączyła mi się wtedy pamięć kulturowa, zacząłem przypominać sobie pierwsze seanse produkcji z gwiezdnego uniwersum. Wszystkie relacje, pierwsze spotkanie Lei z ojcem, wszystko to, co skomplikowane wokół Skywalkerów. Dziewczynka, grana zresztą świetnie przez młodą aktorkę, znalazła swojego przyjaciela. Będzie to miało swoje uzasadnienie, gdy Leia powie, że Obi-Wan jest jej ostatnią nadzieją.
Podsumowując: to serial bez kreatywności, z fabułą, która wypadnie z głowy zaraz po napisach końcowych.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h