Finał Obi-Wana Kenobiego powinien być samograjem. Mamy przecież zbudowane wszystkie fundamenty. Emocjonalne motywy tylko czekają, by wybrzmieć. Rewanż stulecia – zapowiadany od ogłoszenia serialu! – powinien nas zwalić z nóg. Chociaż ostatni odcinek na pewno ma duży ładunek emocjonalny, nie pozostawia po sobie dobrego wrażenia. Na początku chwaliłem tę produkcję, ale teraz uważam, że postawienie na Deborę Chow było błędem. Pod wieloma względami czuje ona Gwiezdne Wojny kapitalnie (udowodniła to szczególnie w 3. odcinku), ale brak doświadczenia reżyserskiego jest w finale bardzo dostrzegalny. Widać to w wielu podejmowanych przez nią decyzjach oraz w źle nakręconych scenach akcji. Z kimś, kto miałby pewniejszą rękę, ten finał mógłby wcisnąć nas w fotele. A to, co wyszło, można podsumować słowami: z wielkiej chmury mały deszcz.
Najważniejszym aspektem finału jest walka na miecze świetlne Obi-Wana z Darthem Vaderem. Według Kathleen Kennedy miał być to rewanż stulecia. Jak wyszło? Dostaliśmy festiwal złych decyzji reżyserskich. Zacznijmy od tego, że do starcia nie doszło na planecie Mustafar, jak sugerowano na plakacie. Akcja działa się na jakimś nieznanym pustkowiu. Dodatkowo postanowiono nakręcić tę scenę w nocy, więc jest okropnie ciemno. Rozumiem tę decyzję, bo mrok pozwolił wykorzystać światło mieczy świetlnych, które przecież nie są efektami komputerowymi, ale przez to nie możemy podziwiać pracy kaskaderów czy gry aktorów. Gdyby jednak był to Mustafar, ogniste podłoże dałoby o wiele lepszy efekt. Odnoszę wrażenie, że twórcy chcieli to zrobić po taniości. Nie ma tu odpowiedniego wizualnego klimatu. Finał produkcji pokazuje problem Lucasfilmu. Wytwórnia, zamiast wykorzystywać technologię StageCraft do tworzenia wizualnej różnorodności, popadła w totalną skrajność, opierając 100% scen na tym wynalazku. To wiele odbiera temu serialowi.
Sam pojedynek na miecze świetlne jest na pewno walką, a nie tym, co widzieliśmy w 3. odcinku. Pod kątem choreografii jest jednak zaledwie poprawnie, co też rozczarowuje, bo Jonathan Eusebio, koordynator kaskaderów z grupy 87Eleven, to ktoś, kto powinien dać radę. Jednak gdy popatrzymy na jego karierę, możemy zauważyć, że zdecydowanie lepiej radzi sobie, gdy po prostu występuje w scenach kaskaderskich. Walka Bena z Vaderem nie spełnia obietnic twórców, chociaż trzeba pochwalić nieźle zrealizowane pomysły (wykorzystanie kamienistego otoczenia czy Mocy). Sama choreografia może się nawet podobać, ale nie ma tu niczego, co mogłoby nas zachwycić choćby odrobinę. A to jest już wina Debory Chow, która nie tylko nie potrafiła nakręcić tej walki, ale jeszcze totalnie wybijała ją z rytmu szybkim montażem i przenoszeniem widza do drugiego, mniej interesującego wątku. Innymi słowy: popełniła dokładnie te same błędy, co w 3. odcinku przy spotkaniu Vadera z Benem. W porównaniu do tego, co oglądaliśmy w prequelach, jakościowo wypada to słabiej.
To, co jednak podwyższa jakość starcia, to określone elementy emocjonalne i fabularne. Po pierwsze: przemiana Obi-Wana wypada kapitalnie. Na początku starcia nie jest jeszcze w pełni swoich mocy, ale gdy zostaje przygnieciony głazami przez Vadera, odzyskuje potęgę. Dobrze, że to Luke i Leia, niczym dwa słońca Tatooine, są tymi, którzy pozwalają mu w pełni otworzyć się na Moc. Te emocje też są ogromne w finałowych momentach, gdy mistrz ma przewagę nad byłym uczniem i go pięknie pacyfikuje. To oczywiście nadaje sens słowom Vadera z Nowej nadziei, gdy wspominał, że podczas ich ostatniego spotkania był jeszcze uczniem. Dobrze też wygląda moment, gdy Obi-Wan rozwala hełm przeciwnika, byśmy mogli zobaczyć część twarzy Anakina. Padają tutaj ważne i ciekawe słowa, które znów łączą się z częścią IV (kontekst dla informacji o tym, kto zabił ojca Luke'a) oraz wskazują, że w tym momencie Vader nie jest tak oddany Ciemnej Stronie Mocy. To już wcześniej było sugerowane w książkach, w których Palpatine wciąż pracował nad tym, by te pozostałości Anakina po prostu zdławić. Warto pochwalić operatorską sztuczkę: gdy Vader mówi, że nie jest porażką Obi-Wana, pada na niego niebieskie światło miecza świetlnego, a gdy mówi, że to on zabił Anakina, mamy już czerwień. Świetny pomysł. Jednak pomimo dobrych emocji, kapitalnego Ewana McGregora (ten moment, gdy przeprasza Anakina, potrafi wzruszyć!), nie da się ukryć, że to wszystko w jakimś stopniu widzieliśmy (i to w o wiele lepszej jakości) w serialu Star Wars Rebelianci podczas walki Ahsoki z Vaderem. Mamy podobne motywy (zniszczenie hełmu), ale animacja pokazała to lepiej.
Mam dość mieszane odczucia co do wątku Revy, która ranna przybywa na Tatooine. Wiemy, że Bail niefortunnie wyjawił imię Owena w transmisji, więc jest to usprawiedliwione, a jej motywacje wyjaśniają jej zachowanie. Aczkolwiek trudno oprzeć się wrażeniu, że jej wątek został potraktowany po macoszemu i zbyt powierzchownie pod kątem realizacji. Dobrze widzieć Owena i Beru (w końcu aktora z części III pojawia się w serialu) zażarcie walczących o Luke'a. To pokazuje, jak bardzo go kochają i jak świetnymi są rodzicami, co też przełożyło się na dobre wychowanie Skywalkera. To detal, ale ważny i dobrze ukazany na ekranie. Kiedy dochodzimy do kluczowego momentu, Moses Ingram może się podobać, bo są tutaj potrzebne emocje, podkreślające przemianę Revy. Dzięki temu jej historia może być rozwijana w uniwersum. Uważam, że drzemie w tym spory potencjał. Dobrze też nawiązano do kanonu: Lule ani razu jej nie widział.
Finał dobrze wykorzystuje muzykę do budowania klimatu. W końcu słyszymy motywy z Gwiezdnej Sagi – na czele z tematem Mocy czy Imperialnym Marszem. To pokazuje też, jak nijaka była ścieżka dźwiękowa w tym serialu. Obok tego dobrze sprawdził się fanserwis: Ian McDiarmid ponownie jak Palpatine, "Hello There" Kenobiego czy Liam Neeson powracający jako duch Mocy. Twórcy poniekąd wyjaśniają, jak wsparcie Qui-Gon pomogło Obi-Wanowi w kluczowych momentach.
Obi-Wan Kenobi ostatecznie jest rozczarowaniem. Zbyt dużo tutaj niewykorzystanego potencjału. Następnym razem twórcy muszą zatrudnić reżysera z doświadczeniem. Kogoś, kto będzie umiał wykorzystać wszelkie aspekty fabularne, a także nadrobić realizacją problemy scenariuszowe. W The Mandalorian to się udało, bo wszystko nadzorował Jon Favreau, tutaj nie wyszło już tak dobrze.