Nowe Gwiezdne Wojny w postaci serialu Obi-Wan Kenobi są czymś odświeżającym po The Mandalorian i Księdze Boby Fetta. Jak wypadła premiera? UWAGA, SPOILERY!
Obi-Wan Kenobi po pierwszych dwóch odcinkach pozostawia zupełnie inne wrażenie niż dwa poprzednie seriale ze świata Gwiezdnych Wojen. Jest bardziej filmowo, jeśli chodzi o sposób opowiadania historii. Wiemy, że Obi-Wan Kenobi pierwotnie miał być filmem i to widać! Jest to oczywiście stosownie rozbudowane i pozwala wykorzystać zalety odcinkowego medium. Twórcy mogą dzięki temu poświęcić czas na ekspozycję – wprowadzają nas w świat Obi-Wana, a my wcale nie czujemy się znudzeni.
Deborah Chow, współtwórczyni i reżyserka serialu, pokazała już wcześniej, że w sposób wyjątkowy czuje Gwiezdne Wojny, a przy tym potrafi fenomenalnie opowiadać historie. Jej styl w The Mandalorian czasem wydawał się przytłoczony przez wizję, którą stworzył Jon Favreau. Dlatego też pierwszy odcinek nowego serialu tak znakomicie sprawdza się pod kątem budowy trochę cięższego klimatu. Twórczyni operuje narzędziami teoretycznie prostymi, aby wywołać emocje – a te mogą być silne w zależności od wrażliwości widza. Skupienie na tym, by w poważniejszym tonie pokazać Kenobiego po przejściach, ma wpływ na to, jak serial będzie odebrany. Ben przeżył traumę, ma koszmary, mieszka sam w jaskini, prawdopodobnie cierpi na zespół stresu pourazowego, a jego życie to depresyjna rutyna, którą pierwszy odcinek świetnie podkreśla. Obi-Wan jest przybity, zniszczony i wypalony. Odciął się od Mocy i żyje tylko po to, by pilnować dorastającego Luke'a, ale tylko z daleka. Konflikt z Owenem Larsem pogłębia depresję dawnego mistrza Jedi, który nie ma nadziei i jest okropnie samotny. Jest kilka scen, które obrazują to wyśmienicie – np. gdy woła Qui-Gon Jinna, a jego dawny mistrz mu nie odpowiada. Pamiętamy, że Yoda nauczył Obi-Wana pod koniec Zemsty Sithów, jak do tego kontaktu doprowadzić, ale wpływ traumy na mistrza Jedi jest tak silny, że nie ma szans, by to przebić.
Całość świetnie dopełnia wątek młodego rycerza Jedi, który przybywa na Tatooine i ucieka przed Inkwizytorami. Przypadkiem odnajduje Obi-Wana i prosi go o pomoc. Reakcja dawnego mistrza na całą sytuację pogłębia kryzys, w jakim się znajduje. Gdy ostatecznie Inkwizytorzy zabijają młodzieńca i wieszają jego zwłoki na rynku, widzimy, że to dotyka Bena na poziomie emocjonalnym. Mamy świadomość, że po Anakinie zawiódł kolejnego młodego Jedi. Ewan McGregor wyraźnie czuje się w tej roli jak ryba w wodzie, nić emocjonalnego porozumienia z odbiorcami powinna być tworzona momentalnie. Zwłaszcza fani prequeli poczują jego wątek na wyższym poziomie. To też jest ogromna zaleta Obi-Wana Kenobiego – serial pokazuje, że przestano wstydzić się prequeli. Nie da się ukryć, że właśnie przez pryzmat tych filmów pierwsza scena serialu jest tak mocna i poruszająca. Zobaczenie retrospekcji ze świątyni Jedi z momentu wykonania Rozkazu 66 – i to jeszcze z perspektywy dzieci! – działa zaskakująco dobrze.
Inkwizytorzy sprawiają lepsze wrażenie niż w serialach animowanych. Pod kątem budowania wokół nich atmosfery zagrożenia i grozy sprawdza się to zaskakująco dobrze. Zwłaszcza w pierwszym odcinku, gdy konfrontacja Revy (Trzecia Siostra) z Owenem jest pełna intensywnego napięcia. Jeszcze potęgowanego przez to, że chwilę wcześniej obcięła innej osobie rękę. Te sceny pokazują nam relację między Inkwizytorami, wśród których Reva wydaje się chaotycznym trybikiem z wielkimi ambicjami. Jej konflikt z Wielkim Inkwizytorem oraz ciągła walka z Piątym Bratem mają wykreować antagonistkę nieobliczalną i nieprzewidywalną. Moses Ingram sprawdza się w tej roli bardzo dobrze. Jest postacią intrygującą, bo nie wiemy, czemu ma obsesję na punkcie Obi-Wana. Prezentuje się zdecydowanie lepiej niż Piąty Brat (Sung Kang), który jest stereotypowy. Wielki Inkwizytor (Rupert Friend) natomiast wypada blado na tle animowanego odpowiednika ze Star Wars: Rebeliantów. Do jego wyglądu można się jeszcze przyzwyczaić, ale jeśli chodzi o charakter – czegoś mu brakuje. W animacji był ciekawszym złoczyńcą. Moses Ingram szuka jeszcze swojej drogi, ale na ten moment jest najbardziej interesującym czarnym charakterem.
Cieszy fakt, że wychodzimy poza Tatooine. Daiyu to planeta dość ciekawa, ponura. Przypomina księżyc Nar Shadaa, znany ze starych gier czy książek. Neony oraz różnorodność ras wszelakiej maści zbirów ukazują nam świat przestępczy, jakiego na ekranie nie widzieliśmy. Mimo wszystko pokazanie dzieci, które handlują przyprawą (narkotyki w świecie Gwiezdnych Wojen), to coś, z czym konserwatywni widzowie mogą mieć problem. To coś, czego trudno oczekiwać po Disneyu, ale dla widza oglądającego tylko ekranowe historie ze świata Gwiezdnych Wojen może być czymś odświeżającym i nowym. W końcu widzimy, że galaktyka żyje. Mamy miasta, w których jest pełno różnorakich istot. Twórcy zabrali nas na Alderaan, co samo w sobie jest świeżym i ważnym pomysłem, bo do tej pory nie mogliśmy zobaczyć, jak ta zniszczona w części IV planeta wyglądała w czasach świetności.
Drugi odcinek jednak ma troszkę inny klimat przez pojawienie się młodej księżniczki Lei, która zostaje porwana w celu wywabienia mistrza Jedi (notabene porywaczem jest Flea z Red Hot Chili Peppers). Z jednej strony Vivien Lyra Blair jest świetna w tej roli, bo udaje się jej uchwycić niezłomnego ducha tej postaci. Kradnie wiele scen. Mimo że spotyka Obi-Wana, nie ma w tym żadnej nieścisłości z wydarzeniami z części IV. Z drugiej strony przez to, że Leia ma 10 lat, pojawia się w tym zbyt duży luz, który zabiera temu serialowi to, czego wielu widzów oczekuje. Wydarzenia na Daiyu nie są aż tak poważnie ukazane. Do tego problemem jest finałowa pogoń za dziewczynką, która słusznie nie ufa Benowi i ucieka dachami, podczas gdy łowcy nagród depczą jej po piętach. Cały pomysł wydaje się przesadzony, nietrafiony i za bardzo przedłużany. W pewnym momencie wątek popada w zbytnią skrajności i traci na wiarygodności. Można było zrobić to bardziej przekonująco i nie tak irytująco. Niby to 10-latka, ale przez cały odcinek przypisywano jej cechy dojrzałego dziecka, więc decyzja o ucieczce zaczyna się gryźć z całym konceptem.
Kumail Nanjiani okazuje się niezłym dodatkiem, bo pokazuje widzom postać dwuznaczną. Nie jest to ani dobry, ani zły gość, bo choć pomaga, robi to za kredyty. Wątek z udawaniem Jedi jest w miarę zabawny, a ostateczne zaprezentowanie prawdziwego oblicza w kluczowym momencie buduje ciekawy potencjał. Na pozór jest to taka postać w typie Hana Solo, ale też nie do końca. Na pewno wywodzi się z podobnego podejścia, ale ma szansę na coś więcej.
Pierwsze dwa odcinki Obi-Wana Kenobiego skupiają się na wprowadzeniu nas w świat wypalonego i zniszczonego mistrza Jedi. Czasem mogą przez to sprawiać wrażenie zbyt wolnych, ale dobrze przemyślana historia, pozwalająca na swobodną przemianę Bena, jest trafiona w punkt. Serial angażuje, wywołuje silne emocje i pomimo wspomnianych niedopracowań ma dużo zalet – na czele z powrotem Ewana McGregora. Spełnia moje oczekiwania. Cliffhanger z pojawieniem się Anakina i faktem, że Obi-Wan dowiaduje się, że on żyje, obiecuje wiele. Oby twórcy wywiązali się z tej obietnicy.