Serial Ocaleni dalej nie zaskakuje, nie wzrusza, nie bawi. Odcinki na siłę starają się wywołać w widzu jakiekolwiek emocje, jednak efekt jest zupełnie inny – wzbudzają wyłącznie obojętność.
Choć głównym motorem, który napędzał całą akcję (a przynajmniej powinien napędzać), jest widmo pędzącej ku Ziemi asteroidy, w kolejnych odcinkach serialu mało kto zawraca sobie nią głowę. Zaczyna robić się coraz bardziej politycznie, im więcej tajemnic i zawiłości wypływa na światło dzienne, tym bardziej oddalamy się od realnego zagrożenia, które przywołane jest tylko od czasu do czasu (chyba tylko po to, by upewnić widza, że twórcy o tym nie zapomnieli).
Teorie spiskowe, jakie proponuje serial, wzbudzają śmiech zamiast dreszczyku napięcia – w końcu dowiedzieliśmy się, po co przywołano fakt Czelabińska w pilotowym odcinku serialu. Fakt, iż była to tajna operacja rządowa, a meteoryt, który uderzył wówczas w Rosję, został stworzony przez Amerykanów, trochę zawodzi. Pomysł sam w sobie jest dość oryginalny – w zasadzie ten zwrot akcji trudno było przewidzieć. Jednak za sprawą sztucznego przerażenia bohaterów, gdy się o tym dowiadują, a także tej koszmarnej, bijącej po uszach muzyki pełnej „napięcia”, efekt bardziej niż poruszająco, wypada raczej żenująco.
W ostatnich odcinkach bohaterowie dużo podróżują – jak nie do Londynu, to do Moskwy. Mamy tu do czynienia z serialem, który dysponuje liczbą pełnych dziesięciu odcinków, zatem można było to zbudować krok po kroku, tak, by przygotować widza na wydarzenia w innych krajach. Tymczasem naszym bohaterom 15 minut zajmuje dotarcie do Wielkiej Brytanii, przypuszczenie ataku na pałacyk wuja Tanza i powrót do Ameryki wraz z próbką meteorytu. Nie dość, że mało to wiarygodne, to jeszcze mało angażujące emocjonalnie. Podobnie z resztą było w przypadku nauki języka rosyjskiego – Darius opanował go w zasadzie w jedną noc. W dodatku do tego stopnia, że mógł płynnie posługiwać się nim w Moskwie. Te małe niedociągnięcia prawdopodobnie miały zaoszczędzić czas antenowy, jednak nie rozumiem dlaczego. Może gdyby reszta odcinka była przepełniona kluczowymi scenami, które inaczej nie zmieściłyby się w tych 45 minutach, byłoby to uzasadnione.
Między Grace Barrows a Dariusem Tanzem zaczyna iskrzyć, co można było przewidzieć od początku, zwłaszcza, że kobieta i Harris zupełnie do siebie nie pasują i nie ma między nimi chemii. Nowy wątek dodaje trochę emocji fabule, zwłaszcza, że ta dwójka pozostaje najbardziej charyzmatycznymi bohaterami w Salvation. Uczucie między nimi rodzi się bardzo powoli i nienachalnie – przynajmniej to wypada autentycznie. Niepotrzebnym za to było wciśnięcie do fabuły wątku romansu Harrisa. Znalazł się w odcinku chyba tylko po to, by zapewnić widza, że z jego związku z Barrows na pewno nic już nie będzie. O tym jednak od pewnego czasu wiedzieliśmy chyba wszyscy, zatem uważam gorące sceny w pubie za zupełnie zbędne.
Podoba mi się nowo wprowadzona postać syna Harrisa, który okazuje się nieprzypadkowym nastolatkiem (a za takiego początkowo go wzięłam). Chłopak dowodzi hakerskim podziemiem i rzeczywiście może odegrać w tym serialu większą rolę, zwłaszcza, że do jego organizacji trafił właśnie Liam. Kompletnie zrujnowany jest za to wątek Jillian, która póki co ogranicza się do lamentowania, czy rzucania Liama za to, że zataił przed nią prawdę o asteroidzie. Pojąć nie mogę też tego, dlaczego powierzono jej dowodzenie zespołem, który kompletuje ludzi do wyprawy na Marsa. Ani nie posiada kwalifikacji ani odpowiedniego wykształcenia, tymczasem jak gdyby nigdy nic wkracza do biura i obejmuje stery. Śmiech na sali, co za naciągany wątek.
Najlepszym od dawna momentem był końcowy cliffhanger, który zasugerował widzowi, że Grace Barrows nie jest sama w domu. Krótka scena rzeczywiście wywołała dreszczyk niepokoju na plecach, przypominając rasowy thriller, co sugeruje, że będzie się to oglądało dobrze. Może w końcu ktoś znajdzie się w opałach, a akcja nabierze rozsądnego tempa (nieco wolniejszego niż to, czego doświadczyliśmy w Moskwie – nie można było oprzeć się wrażeniu, że bohaterowie działają na przyspieszonych obrotach). Na chwilę obecną wciąż jest bardzo przeciętnie, a losy bohaterów nieszczególnie obchodzą, czy angażują. Niech w końcu ta asteroida nadleci, może przynajmniej wtedy poczuję jakieś emocje.