Po pierwszym odcinku 2. sezonu serialu Salvation porzuciłam wszelkie nadzieje na to, że produkcja czymkolwiek mnie zaskoczy. Tymczasem okazuje się, że dwa kolejne odcinki proponują drobne zmiany i nowości, które należy zapisać im na plus. Pierwszy z wątków obserwujemy już u schyłku drugiego epizodu – w fabule pojawia się brat zmarłej Claire Rayburn, który (o zgrozo) jest wprawnym detektywem. Grace oczywiście przyprawia to o palpitację serca i rzeczywiście jest się czego obawiać – kobieta nie potrafi poradzić sobie z traumą po zabójstwie, w związku z czym ryzyko, że detektyw odkryje, jak było naprawdę, jest niebezpiecznie duże. Wątek zostaje zgrabnie pociągnięty także w trzecim epizodzie i muszę przyznać, że wypada całkiem wiarygodnie. Na plus przede wszystkim autentyczne emocje głównej bohaterki, która w głębi duszy popada w coraz większą panikę. W towarzystwie niewzruszonego zbrodnią Harrisa, Grace prezentuje się dobrze i jej osobisty wątek jest w chwili obecnej chyba najciekawszym problemem serialu (o ile o „ciekawości” można tutaj mówić). Drugi z wątków jest jeszcze bardziej zaskakujący – ciało Claire zostaje odnalezione, w związku z czym wiemy już, że Grace i Harris znajdują się w poważnym niebezpieczeństwie. Takiego poprowadzenia akcji zupełnie się nie spodziewałam – przyzwyczajona do tego, że bohaterom wszystko idzie jak po maśle, zdziwiłam się bardzo ostatnim cliffhangerem. Ale i to można zapisać na plus – widać, że twórcy mieli pewien pomysł i mają w swoich rękawach jakieś asy. Odnalezienie zwłok może być dobrym początkiem do poprowadzenia zupełnie nowej linii fabularnej, która rzeczywiście ma szansę okazać się ciekawszą i od wątku politycznego i od tego z asteroidą. Tutaj bowiem serial kompletnie zawodzi, a podbramkowe sytuacje, w których znajdują się bohaterowie, nie wywołują we mnie najmniejszych emocji. Niby wciąż mowa o zagrożeniu, niby wciąż w tle przygrywa dramatyczna muzyka, a bohaterom brakuje tchu... ale nic z tych rzeczy nie działa, a te wątki ogląda się w zasadzie jedynie z uczuciem znużenia.
fot. Shane Harvey/CBS
Być może odnalezienie ciała Claire zaskoczyło mnie z taką siłą dlatego, że chwilę wcześniej byliśmy po raz kolejny świadkami „kulminacyjnej” sceny zagrożenia – to doprawdy jedna z moich ulubionych taktyk twórców, którą dało się zaobserwować już od pierwszego odcinka. W pewnym momencie zaczyna dziać się coś złego lub groźnego i zamiast poprowadzić to dalej czy potrzymać widza w niepewności i trwodze, twórcy rozładowują całe napięcie już w kolejnej minucie, raz jeszcze proponując nam naiwny happy end. W tym tygodniu miało to miejsce z postrzeleniem Tanza w Reykjawiku – dostał trzy kulki prosto w pierś i padł na plecy, a w sali wybuchła jedna wielka panika. Cóż jednak z tego, skoro po zaciemnieniu ekranu Tanz wstaje na własne nogi tłumacząc, że ma na sobie... kuloodporną koszulę. Rozumiem, że to geniusz i wynalazca, ale niektóre z jego cudownych rozwiązań są szczytem naiwności. Przy tym wszystkim cała scena wydaje się kompletnie zbędna – jeśli miało to zmrozić krew żyłach czy sprawić, że serce przestanie mi bić z niepokoju, niestety zawiodło na całej linii. A jeśli cel był inny, to chciałabym go poznać, bo do fabuły nie wniosło to kompletnie niczego – serial mógłby toczyć się tak samo i z postrzałem i bez postrzału, w związku z czym nie widzę tu żadnego sensu. Boli mnie również poziom patetyczności, jakie oferują poszczególne przemowy Tanza. Odcinek numer dwa ponownie proponuje nam jego apel do zgromadzonych, który kończy się niczym innym jak łzami w oczach i owacją na stojąco. By dopełnić obrazka patosu, do pary wystarczy dołożyć tu tylko dramatyczną i wzniosłą muzykę. I - co gorsza - twórcy rzeczywiście właśnie to robią. Odcinki numer 2 i 3 bazują przede wszystkim na konfliktach – wszyscy się kłócą, nikt nikomu nie ufa, a cały świat zdaje się być podzielony. W USA jest już dwóch prezydentów, którzy muszą walczyć o władzę, a w tym samym czasie Liam i Malcolm wykłócają się o to, kto ma rację w sprawie asteroidy. Gdyby nie wątki poboczne - takie jak obecny z ciałem Claire lub też wątek Jillian, która odkryła fałszywego Joe Riggsa - nie sposób byłoby oprzeć się wrażeniu, że ten serial stoi w miejscu. Mijają trzy odcinki, a każdy z nich kończy się w zasadzie tak samo – prezydent McKenzie teatralnym głosem obwieszcza, że trzeba przygotować się na wojnę. Owszem, wojna wisi w powietrzu, ale na chwilę obecną jedyne co robimy, to na nią czekamy. Wciąż brakuje mi bezpośredniej konfrontacji z czymkolwiek – drobne elementy zaskoczenia nie wystarczą, by przytrzymać widza w pełnym skupieniu. Kolejne odcinki Ocalonych może i wypadają nieco lepiej niż pierwszy, ale wciąż nie jest to coś, co uczyniłoby ten serial lepszym. Będę miło zaskoczona, jeśli wątek ze zwłokami zmieni bieg wydarzeń na dobre i nie zostanie ucięty w kolejnym epizodzie, jednak na razie nie robię sobie żadnych nadziei. Wciąż za dużo tu głupot i niedociągnięć, a całość zwyczajnie nie przekonuje.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj