Oficer i szpieg Romana Polańskiego to film z autobiograficznym podszyciem. Studium systemu, który skreśla człowieka na podstawie pomówień, nie czyniąc priorytetu z Prawdy. Podczas festiwalu filmowego w Wenecji film doczekał się owacji na stojąco. Ale towarzyszą mu także burzliwe dyskusje i kontrowersje.
Oficer i szpieg miał trafić do kin już kilka lat temu, jednak realizację opóźniły rozmaite problemy. Wreszcie wyczekiwana adaptacja książki Roberta Harrisa doczekała się ekranizacji, a już w grudniu trafi także do Polski. Film skupia się na tzw. Sprawie Dreyfusa. Głośny dziewiętnastowieczny skandal dotyczył oficera niesłusznie oskarżonego o szpiegostwo na rzecz Niemiec i w 1894 r. skazanego za zdradę. W ramach wyroku Dreyfus (w filmie gra go pobrzydzony Louis Garrel) spędził lata w izolatce na Wyspie Diabelskiej u wybrzeży Gujany Francuskiej. Dopiero po serii procesów rewizyjnych został oczyszczony z zarzutów, a ponowne sprawy sądowa obnażyły skrajny antysemityzm i korupcję na szczytach francuskiej armii i w rządzie. Oryginalny, francuski tytuł filmu J'accuse! (Oskarżam!) to bezpośrednie nawiązanie do artykułu wybitnego pisarza Emila Zoli, w którym literat nawoływał do uwolnienia Dreyfusa.
U Polańskiego kluczowy nie jest pierwotny proces, ale właśnie ciąg wydarzeń, które doprowadziły do rewizji wyroku. Centralną na ekranie funkcję pełni szef wywiadu Georges Picquart (znany z Artysty, bardzo przekonywujący Jean Dujardin). Jest to postać o głębokiej moralności, z niezawodnym moralnym kompasem. Przedzieranie się przez układy i układziki w „branży” staje się w pewnym momencie bezpośrednim zagrożeniem dla jego obiecującej kariery. Nic jednak nie jest w stanie powstrzymać go przed dowiedzeniem, że dowody w sprawie Dreyfusa zostały spreparowane. Choć film dysponował wielomilionowym budżetem, nie opiera się na efektach specjalnych. Inwestycję widać na pewno na płaszczyźnie dopracowanych w najmniejszym szczególe kostiumów i scenografii. Oficer i szpieg to klasyczny, historyczny thriller szpiegowski – być może do tej „tradycyjności” jego kształtu mogą się przyczepiać ci weneccy dziennikarze, którzy po konkursowych filmach oczekują innowacji i pisania nowego języka. W Oficerze i szpieg zamiast rewolucji znajdą bezbłędny warsztat. Śledzenie zmagań Picquarta jest angażujące, a Polański w przejrzysty sposób prowadzi widza przez niuanse jego pracy. Źródłem napięcia jest nie tylko dobrze skonstruowany scenariusz, ale też świadomość, że „sprawa” z łatwością z zagadnienia lokalnego może przerodzić się w międzynarodowy skandal. Widz ma świadomość, że jeden błędny krok może doprowadzić Francję i Niemcy na skraj wojny. A nawet w obliczu tak wielkiego kryzysu dla wielu urzędników ważniejsza jest zasobność własnego portfela i ciepła posadka. Skąd my to znamy?
Znajome wydają się także wnioski i obserwacje, których nastarcza film. Uprzedzenie do inności, prześladowania mniejszości, absurdalna biurokracja, przekraczający swoje kompetencje, upolityczniony Wywiad. Rząd, który ukrywa przez obywatelami fakty i – także poprzez pozornie niezależne narzędzia – przekazuje wyłącznie odgórnie ukształtowany „pod tezę” przekaz. Trudno nie interpretować Oficera i szpiega w relacji z wydarzeniami z prywatnego życia twórcy, człowieka na różnych etapach życia ponoszącego konsekwencje antysemityzmu, systemu. Kogoś żyjącego z - dyskutowanym wielokrotnie - poczuciem niesprawiedliwości, będącego bezdyskusyjnie na widelcu mediów.
Oficer i szpiegRomana Polańskiego stał się na weneckim Lido sensacją. Niestety, mówi się o nim nie tylko ze względu na artystyczny poziom, a kontrowersje towarzyszące postaci jego twórcy. Polański, którego filmy od lat pokazywane są na Biennale, nie może pojawiać się we Włoszech osobiście, bowiem kraj ma podpisaną umowę o ekstradycji z USA. Gdyby Polak postawił na Lido nogę, mógłby zostać aresztowany i przetransportowany do USA, skąd lata temu uciekł tuż przed – skazującym - werdyktem procesu o niezgodny z prawem stosunek z nieletnią. Wydarzenia z 1977 nie przeszkodziły Akademii Oscarowej dwadzieścia sześć lat później wyróżnić jego Pianisty. W ubiegłym roku odebrano mu jednak członkostwo w przyznającym nagrody ciele. W moim – a jestem feministką i osobą ogromnie doceniającą zjawiska pokroju #MeToo i Time’s Up – był to ruch marketingowy, wykonany w ramach „nowej” poprawności.
Część środowiska filmowego – jak dyrektor artystyczny festiwalu, Alberto Barbera, twierdzi, że artysta i człowiek to dwa osobne światy. A że Polański jest jednym z ostatnich prawdziwych mistrzów europejskiego kina, a jego filmy były, są i będą pokazywane na Lido. Trudno się z tym chociaż w części nie zgodzić. Warto też dodać, że Polański stał się w Wenecji antybohaterem w związku ze specyficzną, napędzającą nagłówki polityką festiwalu. Po pierwsze do selekcji zaproszono także American Skin Nate’a Parkera - chwilowej gwiazdy Sundance, który z pupilka mediów przeobraził się we wroga, gdy odkryto, że w przeszłości był sądzony za gwałt. Media zestawiają tę dwójkę, pisząc, że Wenecja wspiera klub predatorów, co w dzisiejszej rzeczywistości społecznej czytane jest jako gest skrajnie antykobiecy. Ten narracji nie pomaga fakt, że choć festiwal (jako jeden z ostatnich na świecie) podpisał dokument 50/50 by 2020, dążący do wyrównania reprezentacji płci na wydarzeniach filmowych, to zrobił to z modyfikacjami, a tegoroczna selekcja pokazuje, że nie bierze tego zobowiązania zbyt poważnie. W oficjalnej, konkursowej selekcji na 21 tytułów tylko dwa wyreżyserowały kobiety.
Przewodnicząca tegorocznego jury, reżyserka Lucrecia Martel, podczas konferencji otwarcia, poparła pomysł wprowadzenia parytetów. Przeciwny jest temu Barbera. „Byłoby wspaniale, gdyby 50% filmów w konkursie zrobiły kobiety, to byłby znak przełamania barier, pokonania ograniczeń… Chciałbym zapraszać więcej reżyserek. Próbowałem, ale nasz, złożony w 50% z kobiet komitet programowy wybrał najlepsze filmy bez uprzedzeń i kontry. (…) Powinniśmy myśleć o tym, żeby wprowadzać parytet na innych polach – w szkołach czy finansowaniu – gdzie uprzedzenia wciąż są bardzo silne. Wprowadzenie parytetów na festiwalu byłoby obraźliwe, bo przeczy jedynemu kryterium, jakie uznajemy, jakości filmu”. I choć zgadzam się w teorii z Barberą, to praktyka wymaga bardziej radykalnych rozwiązań. Na początku każdego nowego porządku stoi rewolucja. Ciekawiej byłoby oceniać film Polańskiego na tle bardziej zróżnicowanej grypy autorów, a nie „klubiku starszych panów”. Ciekawe, czy wtedy też wypadłby równie dobrze?