One Piece to świetne anime stworzone przez Eiichiro Odę, opowiadające historię młodego chłopaka. Monkey D. Luffy (Iñaki Godoy) obrał sobie za cel zostanie królem piratów. By tego dokonać, musi odnaleźć kosztowności ukryte przez legendarnego Gold Rogera. Żaden pirat nie pływa sam, dlatego młodzieniec najpierw musi zebrać ekipę, która będzie gotowa oddać życie, by znaleźć wraz z nim ten mityczny skarb. A że chłopak jest bardzo pozytywnie nastawiony do życia i bije od niego charyzma, to bardzo łatwo zjednuje sobie ludzi. I tak w dość szybkim tempie formuje się banda piracka pod banderą Słomkowego Kapelusza, a w jej skład wchodzą: Nami (Emily Rudd), Roronoa Zoro (Mackenyu), Sanji (Taz Skylar) i Usopp (Jacob Gibson). Anime bardzo wysoko ustawiło poprzeczkę, jeśli chodzi o sposób opowiadania historii, emocje i ciekawie napisane postaci. Wydawałoby się, że ta historia jest praktycznie niemożliwa do realizacji w wersji aktorskiej. Za dużo w niej akcji, która dobrze wygląda tylko w japońskiej animacji. Istniała obawa, że urzeczywistniona straci na swojej magii i atrakcyjności, a nawet popadnie w kicz. Każdy przeciwnik Luffy'ego jest barwny i niepowtarzalny, co trudno pokazać w wersji z prawdziwymi aktorami. A jednak One Piece od Netflixa odnosi sukces. Zacznijmy od początku. Scenarzysta Steven Maeda, który zbierał doświadczenie przy pracy nad produkcjami Lost, Magia kłamstw, CSI: Miami, oraz jego zespół świetnie uchwycili ducha tej opowieści. Zrozumieli, co stało się siłą mangi i anime, po czym przenieśli to na ekran. Prezentowany świat jest bardzo podobny do tego od Eiichiro Ody, ale nie identyczny. Twórcy dobrze wyczuli, które jego aspekty nie będą dobrze wyglądały na ekranie, więc zmienili je lub całkowicie z nich zrezygnowali. Historia rozpoczyna się trochę inaczej niż w oryginale. Pierwszym przeciwnikiem Luffy’ego jest oczywiście Alvida, jednak podczas starcia z nią nie dochodzi do spotkania naszego bohatera z Nami. To wydarza się trochę później. I muszę przyznać, że ta zmiana kompletnie mi nie przeszkadza. Przesunięcie tego wydarzenia w czasie daje twórcom możliwość lepszego wprowadzania Monkeya i zaprezentowania jego historii za pomocą krótkich flash backów z dzieciństwa. Dzięki temu akcja jest wartka, nie ma za długich, przegadanych scen, a nowi widzowie bez problemu zrozumieją, o co chodzi. Twórcy nie lecą przez historię w tempie rozpędzonego bolidu na torze F1. Spokojnie wszystko tłumaczą, co jakiś czas wprowadzając kolejną postać. Nie śpieszą się z tym, ale też nie są ślamazarni. W pierwszym ponad godzinnym odcinku do zespołu dołączają jedynie Nami oraz Zoro. Każdy dostanie swój moment na to, by się pokazać. Unikamy w ten sposób chaosu. Dlatego też musicie się nastawić, że zmian fabularnych w pierwszym sezonie – a także i w kolejnym, jeśli serial się spodoba – będzie więcej. Na szczęście (przynajmniej na razie) są one robione z dużym poszanowaniem oryginału. Fani anime mogą już w pierwszym odcinku wyłapać tonę easter eggów umieszczonych przez twórców w scenie egzekucji Gold Rogera. W tłumie zebranym na placu można dostrzec młode wersje postaci, które później na swojej drodze spotka nasz bohater. Serial One Piece został nie tylko fajnie napisany, ale także bardzo dobrze obsadzony. Inaki Godoy świetnie sprawdza się jako Monkey D. Luffy. Ma tę samą charyzmę i optymizm, który aż wylewa się z ekranu. Nie wiem, jak długo trwały poszukiwania odpowiedniego aktora do tej roli, ale zespół zajmujący się castingiem wywiązał się perfekcyjnie ze swojego zadania. Problematyczny jest dla mnie natomiast Roronoa Zoro. Niby Mackenyu wizualnie dobrze się prezentuje jako legendarny pogromca piratów, ale czegoś mi brakuje w jego kreacji. Nie ma tego pazura. Tego szorstkiego, olewczego podejścia do życia, jakie w anime przedstawia ten bohater. Krył on w sobie pewien magnetyzm. Bardzo dużo czasu zajęło mi przyzwyczajenie się do nowej wersji i jej zaakceptowanie. Świetna jest za to Emily Rudd jako Nami. Ma w sobie krnąbrność i pewność siebie. Potrafi wybuchnąć, pokazując wszystkim, że może i Monkey jest kapitanem, ale tak naprawdę to ona tu rządzi. Nie mam też większych uwag do Usoppa w wykonaniu Jacoba Gibsona i Sanjiego Taza Skylara. Obaj wypadają poprawnie, choć wydaje mi się, że można było znaleźć kogoś jeszcze lepszego, wizualnie bardziej pasującego do tych postaci. Nie zrozumcie mnie źle. Panowie wywiązują się z powierzonych zadań dobrze. Po prostu nie są tak perfekcyjni jak Inaki i Emily. Przy ogłoszeniu, że Netflix zabiera się za aktorską ekranizację One Piece, najbardziej przerażała mnie myśl o tym, jak to będzie wizualnie wyglądać. Nie oszukujmy się, zrobienie takiego serialu wymaga ogromnego budżetu. Jak głosi plotka, amerykański gigant streamingowy przeznaczył na tę produkcję ponad 200 mln dolarów. I jeśli to prawda, to twórcy tych pieniędzy nie utopili. Bardzo duży nacisk położono na stronę wizualną tego projektu. Statki, kostiumy, efekty specjalne – wszystko wygląda bardzo dobrze. Są oczywiście miejsca, w których widać, że trzeba było zaoszczędzić, ale na szczęście nie kłują one w oczy. Szczególnie pieczołowicie pracowano przy scenach, w których Monkey czy jego przeciwnicy korzystają ze specjalnych mocy. Powiem tylko tyle, że gumowe ciało naszego bohatera wygląda jak prawdziwe, a jego popisowe uderzenie jest praktycznie identyczne jak to z anime.
fot. Netflix
+30 więcej
Twórcy postarali się także, by indywidua, które nasza banda spotka na swojej drodze, były wizualnie jak najbardziej podobne do swoich odpowiedników z mangi i anime. I muszę przyznać, że wyszło to nie najgorzej. Oczywiście nie każdy z nich wygląda jak dwumetrowa góra mięśni. Alvida może nie jest aż tak gruba, ale wciąż przypomina swoją oryginalną wersję. Podobnie jest z Buggym czy Arlongiem. Choć muszę przyznać, że nie wszyscy prezentują się aż tak dobrze. Gdy w pierwszym odcinku zobaczyłem Morgana, na mojej twarzy pojawił się lekki grymas. Ten przeciwnik kojarzy się bardziej z dobrze wykonanym cosplayem, a nie postacią z krwi i kości. Czegoś w nim zabrakło, by mnie przekonać. One Piece to dobrze zrobiona ekranizacja, która powinna przypaść do gustu zarówno fanom oryginalnego anime, jak i nowym widzom, którzy nie znają ani tej historii, ani jej bohaterów. W przeciwieństwie do aktorskiej wersji anime Cowboy Bebop twórcy dostali chyba więcej swobody, by przedstawić na ekranie swoją wizję – i w pełni tę szansę wykorzystali. Nie jest to może serial perfekcyjny, ale za to bardzo przyjemny. Warto było tyle czekać. Chętnie zobaczę, gdzie twórcy chcą nas zabrać. Krótko mówiąc: Eiichiro Oda nie kłamał, mówiąc, że to dobra ekranizacja jego dzieła.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj