Zeszłotygodniowe zakończenie odcinka The Handmaid's Tale było naprawdę zaskakujące – desperacki czyn Gleny prawdopodobnie pozbawił życia wielu komendantów i obecnych w Centrum Racheli i Lei Podręcznych, jednak dopiero teraz mieliśmy poznać skalę całego zamachu. Jak było do przewidzenia, epizod rozpoczyna się od mocnej i przepięknie zrealizowanej sceny pogrzebu – po raz pierwszy mamy okazję zobaczyć żałobne stroje Podręcznych, które w bieli padającego śniegu prezentują się i przerażająco i smutno jednocześnie. Od samego początku robi się wzniośle, także za sprawą ujęć z drona i subtelnej muzyki, która świetnie komponuje się z sytuacją. Na początku spodziewałam się, że ostatnie pożegnanie odprawiane przez Lydię jest pożegnaniem komendantów, jednak jak się okazuje – były to zbiorowe uroczystości żałobne w intencji poległych Podręcznych. Z tragicznego bilansu wynika, że zginęło ich 31, podczas gdy komendantów – 26. Kluczowym jednak pytaniem było: czy Waterford to przeżył? Szybko dowiadujemy się, że jednak tak – choć jest w ciężkim stanie, wciąż żyje, a w szpitalu odwiedza go kochająca żona. Sala szpitalna, łóżko, dwie krótkie sceny i to by było na tyle, jeśli chodzi o wątek Freda. Jak się jednak okazuje, nie jest on już serialowi szczególnie potrzebny, bo bieżący odcinek radzi sobie bez niego znakomicie. Zamach w Gileadzie rozszedł się echem po pozostałych krajach świata – jako że w tym odcinku przenosimy się również do Kanady, widzimy reakcje ludzi na to, co się stało. Najwyraźniej jednak widać to na ulicach totalitarnego państwa, gdzie straż zaprowadza nowe porządki, strzelając do cywilów – praktycznie przez cały czas trwania odcinka czułam autentyczny niepokój, zwłaszcza, że w większości kadrów widzom subtelnie przemycano trupy, wisielców czy naładowaną i wycelowaną w kogoś broń. Zagrożenie jest wyczuwalne w najmniejszych detalach – poza konkretnymi scenami przemocy, twórcy postawili na odpowiednią kompozycję i realizację scen. W pamięci utkwiła mi przede wszystkim rozmowa June z Sereną w pokoju przy zgaszonym świetle – szepczące o aktualnym terrorze kobiety przedstawiono w zasadzie na równi z sobą, tym bardziej, że June od tak zaczęła mówić do pani Waterford po imieniu. Już samo to wskazuje, że pewien etap się zakończył i po tak radykalnym wydarzeniu, jakim był zamach Podręcznej nic już nie będzie takie samo. One też mają coś do powiedzenia i niezależnie od tortur, jakie muszą znosić, coraz śmielej podnoszą głowy do góry. I lepiej niż uczyniła to Glena chyba się tego zademonstrować nie dało. Biorąc pod uwagę ostatnie przestoje w serialu, ta rewolta jest najlepszym, na co mogli postawić twórcy. Świat stanął na głowie, ci, którzy byli u władzy zostali od niej siłą odsunięci, a pozostali w tej sytuacji nie wiedzą, jakie jest ich miejsce w całym tym chaosie. Widać wyraźnie, że pod nieobecność Waterforda Serena ponownie czuje się liderką, taką, jaką była jeszcze przed Gileadem. June może i jest przerażona, ale zyskuje dodatkowych pokładów odwagi, a między Podręcznymi rozpoczyna się nowa cicha rewolucja, której plony prawdopodobnie zbierzemy w kolejnych odcinkach. Jednym z ważniejszych przełomów w odcinku była śmierć Pryce’a, szychy Gileadu, którego na stanowisku zastąpił Cushing. Jest to zła wiadomość nie tylko dla Nicka, który nie otrzyma już nowej kwatery, ale przede wszystkim dla ruchu oporu, który ten mężczyzna niemal wyczuwa nosem. Ponadto, Cushing został nam zaprezentowany jako najgorsze zło z możliwych - nie bez powodu na początku epizodu przytoczono krótką retrospekcję, w której Price ucina jego dyplomatyczne uwagi, wyraźnie prezentując, że jego opinie nie są mile widziane. Teraz jednak jego rywal dostał najwyższe stanowisko i czuje się w nim jak ryba w wodzie w zasadzie od samego początku – w scenie rozmowy z June w domu Waterfordów mężczyzna wydawał się tak pewny siebie, że nawet ja przed ekranem wstrzymałam oddech w ślad June. Jego nonszalanckie rozsiadanie się na kanapach czy dyrygowanie Ritą w jej własnym domu wyraźnie świadczy, że to człowiek, który nie boi się niczego. Choć poznajemy go bliżej tak naprawdę dopiero teraz, to wystarczy, by czuć przed nim niepokój. Trochę żałuję, że wątek Cushinga został zakończony w tym samym epizodzie, w momencie aresztowania go przez Putnama i straż. To postać bardzo interesująca i nieprzewidywalna i myślę, że wątki z jego udziałem okazałyby się bardzo mocne. Kto wie, może uda mu się wyjść zza krat? Na razie jednak nic na to nie wskazuje, tym bardziej, że to już przecież siódmy odcinek.
fot. Hulu
Po dłuższej przerwie wracamy także do Kolonii, jednak również tylko po to, by ostatecznie się z nią pożegnać. Zarówno Emily jak i Janine wracają do roli Podręcznych, w związku z czym przypuszczam, że nie zobaczymy już więcej scen wśród śmiercionośnych oparów. Ich powrót jest sygnałem pewnej zmiany i solidarności wśród Podręcznych, co widać zwłaszcza w scenie końcowej (swoją drogą niezwykle emocjonalnej i uskrzydlającej), gdy wszystkie dziewczyny się sobie przedstawiają. Gdyby nie powrót Emily, June prawdopodobnie nie wpadłaby na pomysł, by nawiązać znajomości z innymi Podręcznymi. Byliśmy zatem świadkami pierwszej iskierki, z której ma szansę powstać prawdziwy płomień. Dopóki bowiem tłum składa się z odizolowanych od siebie jednostek, łatwiej każdą z nich kontrolować. Teraz jednak więzi się zacieśniają, co źle wróży całemu zarządowi Gileadu. Wciąż nie jestem przekonana do wątku Moiry w Kanadzie, który i tym razem nie wniósł do serialu zbyt wiele. Owszem, dowiedzieliśmy się o niej bardzo dużo – tego, że była w ciąży jako surogatka, że oddała swojego syna bezpłodnej parze oraz że zakochała się w Odette, która jest jedną z ofiar terroru w Gileadzie. Moira opłakała swoją miłość i chyba jednocześnie całą swoją przeszłość, jednak tak naprawdę nie ma to większego związku z główną fabułą serialu – jej rozważania rozpoczęły się i zamknęły, a postawienie ramki ze zdjęciem wśród zniczy i pamiątek może symbolizować ostateczne pożegnanie się z tym, co było. W całej tej kanadyjskiej historii zupełnie ginie Luke – może gdzieś pod skórą spodziewałam się, że wraz z Moirą zaczną coś robić, działać, walczyć, tymczasem tutaj tak naprawdę nie dzieje się nic. Czekam na jakiś przełom, ten na pewno by tu nie zaszkodził. W takich epizodach jak ten raz jeszcze rzuca mi się w oczy, jak świetnie Elisabeth Moss radzi sobie w graniu wyłącznie mimiką. Rozmowa z Cushingiem to majstersztyk – jej głęboko skrywany stres był tak widoczny, że niemal słychać było walące ze strachu serce. W scenach kulminacyjnych atmosfera jest tak gęsta, że da się ją kroić nożem, co tylko świadczy o jakości serialu i najwyższym poziomie gry aktorskiej. Ten wielowątkowy odcinek siódmy można podsumować następująco: działo się niewiele, a jednocześnie tak bardzo wiele. Pod ciężarem terroru tli się nadzieja, w związku z czym jako widzowie otrzymujemy tu cały wachlarz przejmujących emocji. Końcowa scena z „odpaleniem” długopisu w dokładnie tym samym stylu, w którym Glena odpalała zapalnik bomby, jest najlepszym podsumowaniem tego, co aktualnie dzieje się w tym podzielonym społeczeństwie – wszyscy powoli się uzbrajają i wszystko wskazuje na to, że największa wojna dopiero przed nami. W porównaniu z poprzednimi epizodami, ten naprawdę dogłębnie mnie poruszył. 8.5/10.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj