Orange Is the New Black w ostatnich latach tracił na jakości i można było odnieść wrażenie, że gdzieś brakuje pomysłu na dokończenie tego serialu w sposób ponadprzeciętny. To samo odczucie towarzyszy mi w finałowym sezonie, który wydaje się być o wszystkim i zarazem o niczym. Wiele wątków strasznie się dłuży i czuć, że pomysłu na 13 odcinków to tutaj nie ma. W porównaniu do poprzednich sezonów brakuje w tej historii jakiegoś celu i fundamentu, który był podstawą zaangażowania widza w opowieść. Tutaj obserwujemy codzienne życie, problemy, z którymi muszą się borykać postaci i konflikty. A te w dużej mierze są przekombinowane, sztampowe i nieciekawe. Kłopot jest taki, że twórcy z jakichś przyczyn uznali, iż w sumie happy end dla większości postaci nie jest wskazany. Nie mam nic przeciwko słodko-gorzkim zakończeniom, jeśli są przemyślane, zrobione dobrze i ciekawie. Przez tego typu podejście niektóre postaci stały się irytującym stereotypem (Daia jako dilerka narkotyków, konflikt z jej matką, która zachowuje się irracjonalnie w tym sezonie), który emocjonalnie niczego nie oferuje. Inne są festiwalem kiepskich pomysłów, które nijak nie pasują do klimatu serialu i nie są w stanie wywołać najmniejszych emocji. Głównie przez to, że takie rozwiązania jak demencja Red czy powrót Lorny do szaleństwa sprawiają wrażenie banału, który wchodzi na rejony sztampy i nie ma w sobie krzty głębszego przyjrzenia się danemu problemowi. A do tego poświęcenie czasu na poznawanie przeszłości nowych postaci w finałowym sezonie wydaje się jedną z najgorszych decyzji, bo... kogo interesują na tym etapie nowe bohaterki? Tego typu zabiegami bez pomysłu, wizji czy jakiejś głębszej kreatywności wypełniany jest czas ekranowy sezonu.  Większy problem mam z tym, jak czasem twórcy chcą poruszać istotne tematy, choć ich seriale głównie są rozrywkowe. Orange is The New Black przeważnie bawił, wzruszał, a dopiero gdzieś na końcu omawiał jakieś społeczne kwestie. Dlatego wprowadzenie w tym sezonie wątku o ICE, czyli agencji zajmującej się nielegalnymi imigrantami w USA, wydaje się kompletnym nieporozumieniem. Nie dlatego, że scenarzyści stwierdzili, że trzeba wprowadzić "nowe" więzienia i poszukać jakiegoś rozwiązania, ale głównie dlatego, że przez polityczne pobudki temat jest potraktowany karygodnie i banalnie. Mamy jedną perspektywę ustaloną, że agenci ICE to bezmyślne potwory na usługach korporacji, a imigrantki to biedne ofiary systemu. Powierzchowność aż boli, bo jeśli już chcemy poruszać ważny społecznie temat, trzeba się w niego wgryźć głębiej. Zamiast tego dostajemy nudne oczywistości i przewidywalne zabiegi fabularne polane kiczowatym sosem artystycznej wizji (scena ze "znikającymi" imigrantkami z samolotu). Sam wątek może trafić bardziej do Amerykanów, bo problem jest im bliższy i przez to też, być może, nie dostrzegą jego ogólnikowości. Tak jakby trochę zapomniano, że to serial na cały świat i historie trzeba przedstawiać w sposób uniwersalny. Obok tego kompletnie zbyteczny wątek #MeToo, który prawdopodobnie został wprowadzony tylko dlatego, by Kaputo pojawiał się dłużej w tym sezonie. Potraktowano to równie po macoszemu. Taystee wywołuje u mnie bardzo mieszane odczucia. Z jednej strony jej depresja jest zrozumiała, ale jednocześnie dostajemy rozwiązana fabularnie przeciągające ją w nieskończoność i przez to tworzące uczucie nudy. Nie potrafiono jakoś szczególnie zaangażować w dramat Taystee, który na tle innych bohaterek, jest przejmujący i poważny. Z drugiej strony jest problem jej przemiany, gdzie tak szybko wróciła do "dawnej" siebie, że można było nie zauważyć, kiedy to miało miejsce. Prawda jest taka, że jest to jeden z niewielu wątków, które wywołują emocje i potrafią poruszyć. Wszystko dzięki Danielle Brooks, która stworzyła kapitalną kreację, udowadniając, że jest jedną z bardziej utalentowanych osób w obsadzie. Tak komediowo, jak i dramatycznie. Kontrast jest nieprawdopodobny, gdy postawimy ją obok Uzo Aduby w roli Suzanne, która po latach powtarza jedynie do znudzenia to samo i jest jedną z najsłabszych postaci tego sezonu. Patrząc na wszystkie postacie, to chyba najlepsze zakończenie ma Maria Ruiz, która w odróżnieniu od każdej innej osoby, przeszła niesamowitą przemianę przez te lata, stając się kimś, kto pozostawia z pozytywnym wrażeniem. Taki dowód na skutek rehabilitacji w więzieniu połączony z pracą nad samą sobą. To dzięki niej też dostajemy naprawdę mocną i poruszającą scenę konfrontacji ze strażnikiem którego torturowała podczas zamieszek. Tego typu momenty wyrywają 7. sezon z objęć sztampy i braku pomysłu na 13 odcinków. Trudno tak naprawdę pisać o Piper, bo jej wątek jest, tak jak wielu innych, oklepany do granic możliwości. Niełatwo jest się jej pogodzić z życiem poza więzieniem. Jednocześnie obok tego twórcy raczą widzów irytującym i absurdalnym zachowaniem bohaterki. Ten moment, gdy decyduje się wziąć marihuanę, bo brat jej powiedział, że będzie ok, jest jednym z największym nieporozumień tego sezonu, bo wszyscy wiemy, że najmniejsza wpadka doprowadzi do powrotu do więzienia. Połączenie Piper z nową miłością i rodzącym się problemem z relacją z Alex, staje się czymś, co wlecze się i tak naprawdę nie ma żadnej określonej kulminacji. Brak w tym satysfakcji, humoru, energii i jakiegoś pazura, znanego z poprzednich serii Orange is The New Black. Słodkie zakończenie ze zdaniem sobie przez nią sprawy o nowym otwarciu w życiu pozostawia z obojętnością i brakiem wrażenia, że warto było, a bardziej z pytaniem: To tyle? Już koniec?  Finałowy sezon Orange is The New Black jest dowodem na to, jak zamówienie kolejnych serii z dużym wyprzedzeniem stało się problemem serialu. Przez te ostatnie lata widać było, że twórcy nie mają pomysłu i brak w ekipie świeżej energii, która nie spowodowałaby takiego popadnięcia w totalną monotonię i przedłużanie tego na siłę. Tak naprawdę w 7. sezonie historii jest na co najmniej połowę odcinków, niż w istocie dostajemy. Są w tym momenty emocjonujące, ciekawe i dające poczucie dawnej świetności, kapitalnie zagrane, ale zbyt często są wymieszane z przeciąganiem, naciąganiem i różnymi absurdami. Tak, jak pierwsze sezony wciągały w nieprawdopodobny sposób, zapadały w pamięć i bawiły do łez, tak 7. sezon Orange is The New Black pozostawia z totalną obojętnością i uczuciem nudy. Niby nie jest źle, nie ma nic, co mocno by zdenerwowało (może oprócz zakończenia historii Tiffany Doggett...), ale satysfakcji w tym za grosz. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj