Orange is the New Black: sezon 7 - recenzja
Orange is the New Black zakończyło się na 7. sezonie. Czy było to godne tego świetnego serialu? Oceniam ze spoilerami.
Orange is the New Black zakończyło się na 7. sezonie. Czy było to godne tego świetnego serialu? Oceniam ze spoilerami.
Orange Is the New Black w ostatnich latach tracił na jakości i można było odnieść wrażenie, że gdzieś brakuje pomysłu na dokończenie tego serialu w sposób ponadprzeciętny. To samo odczucie towarzyszy mi w finałowym sezonie, który wydaje się być o wszystkim i zarazem o niczym. Wiele wątków strasznie się dłuży i czuć, że pomysłu na 13 odcinków to tutaj nie ma. W porównaniu do poprzednich sezonów brakuje w tej historii jakiegoś celu i fundamentu, który był podstawą zaangażowania widza w opowieść. Tutaj obserwujemy codzienne życie, problemy, z którymi muszą się borykać postaci i konflikty. A te w dużej mierze są przekombinowane, sztampowe i nieciekawe.
Kłopot jest taki, że twórcy z jakichś przyczyn uznali, iż w sumie happy end dla większości postaci nie jest wskazany. Nie mam nic przeciwko słodko-gorzkim zakończeniom, jeśli są przemyślane, zrobione dobrze i ciekawie. Przez tego typu podejście niektóre postaci stały się irytującym stereotypem (Daia jako dilerka narkotyków, konflikt z jej matką, która zachowuje się irracjonalnie w tym sezonie), który emocjonalnie niczego nie oferuje. Inne są festiwalem kiepskich pomysłów, które nijak nie pasują do klimatu serialu i nie są w stanie wywołać najmniejszych emocji. Głównie przez to, że takie rozwiązania jak demencja Red czy powrót Lorny do szaleństwa sprawiają wrażenie banału, który wchodzi na rejony sztampy i nie ma w sobie krzty głębszego przyjrzenia się danemu problemowi. A do tego poświęcenie czasu na poznawanie przeszłości nowych postaci w finałowym sezonie wydaje się jedną z najgorszych decyzji, bo... kogo interesują na tym etapie nowe bohaterki? Tego typu zabiegami bez pomysłu, wizji czy jakiejś głębszej kreatywności wypełniany jest czas ekranowy sezonu.
Większy problem mam z tym, jak czasem twórcy chcą poruszać istotne tematy, choć ich seriale głównie są rozrywkowe. Orange is The New Black przeważnie bawił, wzruszał, a dopiero gdzieś na końcu omawiał jakieś społeczne kwestie. Dlatego wprowadzenie w tym sezonie wątku o ICE, czyli agencji zajmującej się nielegalnymi imigrantami w USA, wydaje się kompletnym nieporozumieniem. Nie dlatego, że scenarzyści stwierdzili, że trzeba wprowadzić "nowe" więzienia i poszukać jakiegoś rozwiązania, ale głównie dlatego, że przez polityczne pobudki temat jest potraktowany karygodnie i banalnie. Mamy jedną perspektywę ustaloną, że agenci ICE to bezmyślne potwory na usługach korporacji, a imigrantki to biedne ofiary systemu. Powierzchowność aż boli, bo jeśli już chcemy poruszać ważny społecznie temat, trzeba się w niego wgryźć głębiej. Zamiast tego dostajemy nudne oczywistości i przewidywalne zabiegi fabularne polane kiczowatym sosem artystycznej wizji (scena ze "znikającymi" imigrantkami z samolotu). Sam wątek może trafić bardziej do Amerykanów, bo problem jest im bliższy i przez to też, być może, nie dostrzegą jego ogólnikowości. Tak jakby trochę zapomniano, że to serial na cały świat i historie trzeba przedstawiać w sposób uniwersalny. Obok tego kompletnie zbyteczny wątek #MeToo, który prawdopodobnie został wprowadzony tylko dlatego, by Kaputo pojawiał się dłużej w tym sezonie. Potraktowano to równie po macoszemu.
Taystee wywołuje u mnie bardzo mieszane odczucia. Z jednej strony jej depresja jest zrozumiała, ale jednocześnie dostajemy rozwiązana fabularnie przeciągające ją w nieskończoność i przez to tworzące uczucie nudy. Nie potrafiono jakoś szczególnie zaangażować w dramat Taystee, który na tle innych bohaterek, jest przejmujący i poważny. Z drugiej strony jest problem jej przemiany, gdzie tak szybko wróciła do "dawnej" siebie, że można było nie zauważyć, kiedy to miało miejsce. Prawda jest taka, że jest to jeden z niewielu wątków, które wywołują emocje i potrafią poruszyć. Wszystko dzięki Danielle Brooks, która stworzyła kapitalną kreację, udowadniając, że jest jedną z bardziej utalentowanych osób w obsadzie. Tak komediowo, jak i dramatycznie. Kontrast jest nieprawdopodobny, gdy postawimy ją obok Uzo Aduby w roli Suzanne, która po latach powtarza jedynie do znudzenia to samo i jest jedną z najsłabszych postaci tego sezonu. Patrząc na wszystkie postacie, to chyba najlepsze zakończenie ma Maria Ruiz, która w odróżnieniu od każdej innej osoby, przeszła niesamowitą przemianę przez te lata, stając się kimś, kto pozostawia z pozytywnym wrażeniem. Taki dowód na skutek rehabilitacji w więzieniu połączony z pracą nad samą sobą. To dzięki niej też dostajemy naprawdę mocną i poruszającą scenę konfrontacji ze strażnikiem którego torturowała podczas zamieszek. Tego typu momenty wyrywają 7. sezon z objęć sztampy i braku pomysłu na 13 odcinków.
Trudno tak naprawdę pisać o Piper, bo jej wątek jest, tak jak wielu innych, oklepany do granic możliwości. Niełatwo jest się jej pogodzić z życiem poza więzieniem. Jednocześnie obok tego twórcy raczą widzów irytującym i absurdalnym zachowaniem bohaterki. Ten moment, gdy decyduje się wziąć marihuanę, bo brat jej powiedział, że będzie ok, jest jednym z największym nieporozumień tego sezonu, bo wszyscy wiemy, że najmniejsza wpadka doprowadzi do powrotu do więzienia. Połączenie Piper z nową miłością i rodzącym się problemem z relacją z Alex, staje się czymś, co wlecze się i tak naprawdę nie ma żadnej określonej kulminacji. Brak w tym satysfakcji, humoru, energii i jakiegoś pazura, znanego z poprzednich serii Orange is The New Black. Słodkie zakończenie ze zdaniem sobie przez nią sprawy o nowym otwarciu w życiu pozostawia z obojętnością i brakiem wrażenia, że warto było, a bardziej z pytaniem: To tyle? Już koniec?
Finałowy sezon Orange is The New Black jest dowodem na to, jak zamówienie kolejnych serii z dużym wyprzedzeniem stało się problemem serialu. Przez te ostatnie lata widać było, że twórcy nie mają pomysłu i brak w ekipie świeżej energii, która nie spowodowałaby takiego popadnięcia w totalną monotonię i przedłużanie tego na siłę. Tak naprawdę w 7. sezonie historii jest na co najmniej połowę odcinków, niż w istocie dostajemy. Są w tym momenty emocjonujące, ciekawe i dające poczucie dawnej świetności, kapitalnie zagrane, ale zbyt często są wymieszane z przeciąganiem, naciąganiem i różnymi absurdami. Tak, jak pierwsze sezony wciągały w nieprawdopodobny sposób, zapadały w pamięć i bawiły do łez, tak 7. sezon Orange is The New Black pozostawia z totalną obojętnością i uczuciem nudy. Niby nie jest źle, nie ma nic, co mocno by zdenerwowało (może oprócz zakończenia historii Tiffany Doggett...), ale satysfakcji w tym za grosz.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat