Orville wpisuje się w schemat w tonie "co by było, gdyby...?". Wiemy z końcówki poprzedniego, że Kelly cofnęła się w czasie i jej decyzja o odmówieniu randki z Edem doprowadziła do zagłady galaktyki. Punkt wyjścia kuriozalny, ale zarazem intrygujący, bo pokazuje, że najbardziej trywialna rzecz może rozpocząć lawinę wydarzeń, które będą mieć znaczenie. Takim sposobem twórca kształtuje odcinek, by dać trochę do myślenia nad codziennymi interakcjami. Tak jakby jego przesłaniem było: nic nie jest zwyczajne i banalne, wszystko ma swoje znaczenie. I ja to kupuję. Seth MacFarlane jest wielkim fanem Gwiezdnych Wojen. Każdy, kto śledził jego seriale animowane, wie, że stworzył tam kapitalne parodie. Tak, jak do tej pory w Orville czerpał pełnymi garściami ze Star Treka, teraz sięga do Star Wars, dając odcinek o trochę innym klimacie niż do tej pory. Czuć w tym ten klimat Gwiezdnych Wojen, który nawet jest akcentowany przez tworzenie muzyki ilustracyjnej, która od razu przykuwa uwagę, że brzmi inaczej niż w całym sezonie. Bardziej "starwarsowo". Inspiracje są dostrzegalne na każdym kroku kształtowania tej fabuły: spotkanie bohaterów, ich stroje (tak w stylu przemytników ala Han Solo), pościgi w kosmosie, pokazanie ich w kokpicie i przede wszystkim wątek ruchu oporu przeciwko Kaylonom, którzy opanowali galaktykę. Ta scena, w której Ed i spółka idą do bazy łudząco przypominającej budynek na Endorze w Powrocie Jedi ,potrafi rozbawić do łez. Wszystko za sprawą Yaphita, który robi na odźwiernego. Fantastyczne nawiązanie do postaci, która otwierała drzwi do pałacu Jabby. Dzięki takim zabiegom ten odcinek staje się świetną zabawą, nadającą inny klimat Orville'owi. Taki, który wprowadza różnorodność i aż chciałoby się tego więcej, by MacFarlane czerpał inspiracje z różnych dzieł science fiction. Pozytywnym zaskoczeniem jest powrót Alary, która odeszła na początku sezonu. Krótka rola i fantastyczna rozmowa z LaMarrem (czuć było zaskakująco ukrytą historię pomiędzy tą dwójką) przypomina, dlaczego to była tak dobra postać i dlaczego Talia jest tylko nieciekawą statystką w tym sezonie. Pewnie to tylko gościnny występ, tak jak zapowiadano, ale zdecydowanie staje się on zaletą finału. Cieszy fakt, że ten odcinek ma dobre tempo. Nie ma czasu na dłużyzny (nawet sceny pomiędzy Edem i Kelly szybko się kończą na rzecz rozwoju fabuły). Scena z ucieczką przed Kaylonami w pole asteroid daje dobre efekty specjalne, a odzyskanie zatopionego Orville'a sporo emocji za sprawą Bortusa. Nawet może cieszyć taki detal, jak słowa Eda do Talii, by otworzyła mu drzwi. To samo w pierwszym sezonie powiedział do Alary. Czuć, że dobrze to się zazębia i jest przemyślane. Nawet jeśli czasem twórca opiera się na prostych zagraniach (pożegnanie dr Flynn z synami) czy nawet motywach ogranych (podróże w czasie, zmiana rzeczywistości, nawet inspiracje Gwiezdnymi Wojnami), to w tym przypadku daje to rozrywkę smaczną i wartą tego czasu. Orville kończy dobrym odcinkiem naprawdę niezły sezon. Wręcz powiedziałbym, że pod wieloma względami było lepiej niż w pierwszej serii, bo konwencja została dopracowana, przemyślana i czuć w niej większą równowagę pomiędzy inspiracjami Star Trekiem i sf, a stylem MacFarlane'a. Jednak po przełomowym odcinku z Kaylonami, poziom trochę siadł, opierając się na zagraniach dość oczywistych i wywołujących swoiste deja vu. Tak jakby mocnego pomysłu na rozwój Orville'a gdzieś zabrakło. Pozostaje liczyć, że ponownie zostaną wyciągnięte dobre wnioski i 3. sezon będzie jeszcze lepszy.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj