Autorzy emitowanej na platformie Netflix produkcji Ostatni taniec tym razem postanowili chwycić nas za gardło od samego początku kolejnej odsłony serialu; wszystko w ramach hołdowania zasadzie "szybciej, wyżej, mocniej" barona de Coubertina. Nie tylko Chicago Bulls sezonu 1997/1998 wchodzi więc na wyższy poziom – robią to także realizatorzy dokumentu, którzy wydobywają z przedstawianej historii jej esencję. Jest coś fascynującego w zbudowanym na ekranie kontraście pomiędzy emocjonalnym aspektem kariery Michaela Jordana a jego boiskową tyranią. To droga od nieba do piekła i z powrotem, od płaczu po śmierci ojca przez romans z baseballem po jeszcze jeden triumfalny marsz przez parkiety NBA. Z jednej strony twórcy serii starają się Jego Powietrzną Wysokość zrozumieć, z drugiej zaś pokazać (poza)boiskowe przywary herosa koszykówki w taki sposób, by widz sam rozstrzygnął, czy w obliczu MJ-a widać w pierwszej kolejności bohatera, czy może jednak pałającego zdeformowaną potrzebą zwycięstwa oprawcę swoich kompanów. Na tym nie koniec – znakomicie wypadają także te fragmenty, w których oglądamy drużynę Byków bez swojego lidera na przełomie 1993 i 1994 roku. Wydawałoby się pozbawiona paliwa maszyna Phila Jacksona zaczyna działać nadspodziewanie dobrze, a grupa przewartościowuje myślenie o filozofii gry i buduje nową hierarchię. Jak więc sprawdza się 7. i 8. odcinek Ostatniego tańca? No cóż, cytując LaBradforda Smitha: "Dobry mecz, Mike!"... 
fot. Netflix/ESPN
+11 więcej
Jordan jako producent wykonawczy z całą pewnością naciskał na to, aby dwie ostatnie odsłony serii wzbudziły w odbiorcach empatię dla jego trudnych decyzji i życiowo-zawodowej drogi; nieprzypadkowo obie kończą się mocnym akcentem w postaci łez MJ-a – i w trakcie nagrywania wywiadu do produkcji, i przy ściskaniu piłki w Dzień Ojca 1996 roku, tuż po finale NBA z Seattle SuperSonics. Ta emocjonalna zagrywka jest jednak tak czytelna, że w jakiś przewrotny sposób staje się mieczem obosiecznym i paradoksalnie umożliwia widzowi wyrobienie sobie własnego stanowiska. Wszystko zależy od tego, czy w pamięci utkwią nam traumatyczne doświadczenia Jordana, czy może jego despotyczne zapędy w przygotowywaniu innych Byków do gry. "Wygrywanie ma swoją cenę, przywództwo również" – powie MJ, by zaraz później dodać: "Niektórzy powiedzą, że jestem tyranem, ale oni nie rozumieją, czym jest zwycięstwo". Z perspektywy czasu słowa te brzmią jak swoista asekuracja przed nami i przed samym sobą. Jego Powietrzna Wysokość, co tu dużo mówić, niszczył  psychicznie i fizycznie zarówno rywali z parkietu, jak i towarzyszy z drużyny. Na przeróżne sposoby, z rozmaitą intensywnością – wszystko po to, by dać upust swojej chorej pogoni za byciem najlepszym. Widać to w podejściu do Scotta Burrella, Steve'a Kerra i innych nowych Byków z drugiej fazy dynastii, którzy jeszcze nie zasłużyli na szacunek swojego lidera. Dość powiedzieć, że Jordan nawet zwykły obóz treningowy do dziś odczytuje w ramach metafory okopów, w których żołnierze mają być zawsze gotowi na nadchodzącą wojnę. 

Michael Jordan - bóg i tyran, legendy i kłamstwa. Czy Polska uwierzy w Ostatni taniec?

Choć najistotniejszy w ostatnich odcinkach serialu wydaje się ich emocjonalny aspekt związany z tragiczną śmiercią ojca MJ-a i zawieszeniem kariery, twórcy postanowili go rozładować subtelnymi dawkami humoru i częstszymi niż do tej pory przebitkami z meczów. Krok po kroku zagłębiamy się więc w decydującą fazę sezonu 97/98, jednak na tym polu chyba jeszcze lepiej wypadają pojedynki Byków po powrocie Jordana w 1995 roku. To w tych ostatnich widać piękno sportu w jego najczystszej postaci; niemalże szkolne straty, ale i gigantyczny wysiłek w rywalizacji przeciwko New York Knicks w Madison Square Garden. Uderza kontrast pomiędzy ekspozycją Bullsów podczas nieobecności MJ-a i tuż po jego powrocie. Toni Kukoč i Scottie Pippen sami przed sobą próbują wytłumaczyć, dlaczego bez Jordana ta maszynka do wygrywania prawie zupełnie się zacięła, nawet jeśli jego dołączenie do grupy zaczęło innym odbierać frajdę z boiskowej rozgrywki. Kapitalnie sprawdza się także wątek związany z filmem Kosmiczny mecz; po latach dowiadujemy się, że Jego Powietrzna Wysokość prace na planie traktował po macoszemu, niejako w ramach mało istotnego aspektu przygotowań do kolejnego sezonu. Chęć rywalizacji w MJ-u znacznie mocniej rozpaliło zaproszenie gwiazd NBA do wspólnej gry w siedzibie Warner Bros. Sekwencja, w której Jordan obserwuje innych tytanów koszykówki, w moim prywatnym rankingu na pewno będzie jedną z ulubionych. To trochę tak, jakby zarabiający górę pieniędzy atleci nad atletami sami sobie zafundowali swoisty wehikuł czasu i postanowili zatracić się w pojedynkach rozpisanych na podwórkową modłę. Tak, doprawdy kosmiczny mecz – nikt jednak wtedy nie wiedział, że to właśnie on budzi drzemiącą w Jordanie parkietową bestię. 
fot. Netflix/ESPN
Ostatni taniec coraz mocniej podkreśla, że uwielbiany przez tłumy Jordan w oczach opinii publicznej miał prawo do korzystania ze swoich boskich atrybutów wyłącznie w odniesieniu do koszykówki. Świadczy o tym zarówno zachowanie mediów po śmierci jego ojca i łączenie MJ-a z tragedią czy krytyka, jaka wylała się na niego za baseballowe poczynania. Ten segment dopełnia odebranie mu piłki w czasie jednego z meczów po powrocie na parkiety NBA; "Z ostatniej chwili – Michael Jordan też jest człowiekiem" – z uśmiechem na ustach stwierdził wówczas prezenter wiadomości. Największa siła ostatnich odsłon serii tkwi więc w uświadamianiu widzom, że Jego Powietrzna Wysokość ma dwa oblicza, jakby w jego osobie spotykało się wszystko to, co w sporcie najlepsze i najgorsze. Po latach można z tego żartować, można również zmienić perspektywę, lecz w żaden sposób nie zmieni to faktu, że poszukujący koszykarskiego nakręcenia Jordan wysysał mnóstwo energii z najbliższego otoczenia. Jakie szczęście, że w przypływie łaskawości oddawał jednak jeszcze więcej, niż zabrał... 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj