Michael Jordan - bóg i tyran, legendy i kłamstwa. Czy Polska uwierzy w Ostatni taniec?
Michael Jordan tańczy Ostatni taniec, cementując nim swoją legendę. W tym micie jest jednak wiele kłamstw, na które Polska dała i wciąż daje się nabrać - musimy porozmawiać zarówno o naszym dzieciństwie, jak i o okrutnej prawdzie.
20 kwietnia 1986 roku bóg zstąpił na ziemię. Fani dokumentu Ostatni taniec doskonale już wiedzą, że to właśnie tego dnia w play-offach NBA Boston Celtics zmierzyli się z Chicago Bulls w meczu, który przeszedł do historii koszykówki. Wyjątkowo poirytowany straconym przez kontuzję sezonem i nieustannym posyłaniem na ławkę rezerwowych Michael Jordan przekuł cały swój młodzieńczy gniew na boiskowe wyczyny, które z perspektywy czasu jawią się niczym prawdziwa wojna na wyniszczenie. Jego Powietrzna Wysokość przedzierał się przez potężne zasieki Celtów z siłą tysiąca eksplodujących Słońc i gracją biegnącego geparda; trafiał jak natchniony, na pohybel podwajającym i potrajającym go przeciwnikom.
Choć rywale do pilnowania MJ-a w pewnym momencie posyłali całą drużynę, Jordan jakimś błogosławionym zrządzeniem losu i tak znajdował drogę do kosza, kończąc rozgrywkę z rekordowymi 63 punktami na swoim liczniku. Lider Celtics, Larry Bird, stwierdził po meczu, że widział dziś "Boga przebranego za Michaela Jordana". Sęk w tym, że pamiętny wieczór w Boston Garden bodajże po raz pierwszy mógł uświadomić wszystkim, iż ta legenda ma także ciemne oblicze. MJ tak mocno skupił się bowiem na ofensywie, że zupełnie zapomniał o obronie; był wówczas najsłabszym zawodnikiem Byków na tym polu - gdy przypadała mu rola najważniejszego defensywnego, Celtowie bez większego problemu zdołali nawrzucać rywalom 31 punktów (Boston Celtics - Chicago Bulls zobaczysz w CANAL+ SPORT 16 maja o 22:15). Oto Michael Jordan w pigułce: bóg koszykówki, a przy tym jej największy szarlatan. Żywy pomnik, który swoją chwałę hartował w parkietowej tyranii, megalomanii, niekiedy w skrajnym egoizmie, uzależnieniu od rywalizacji czy sportowym prześladowaniu kompanów z drużyny. Wiecie, co jest najdziwniejsze? Polska lat 90. XX wieku była jednym z tych krajów, które potrzebowały mitu MJ-a jak kania dżdżu. Bez weryfikacji, bez żadnego "sprawdzam". Mojemu pokoleniu niespecjalnie zależało na tym, aby dowiedzieć się, dlaczego spod boskiej alby Jordana wystają kopyta i ogon...
Michael Jordan, król Polski
Nie mieliśmy wówczas ani Internetu, ani telefonów. Rozpędzająca się po upadku Związku Radzieckiego globalizacja trafiała do nas w przeróżnej, często niespodziewanej formie. Wizyta w dopiero co otwierających się placówkach McDonald's w trudny do opisania sposób podnosiła więc społeczny status, a w dobrym tonie było również pochwalenie się przed najbliższymi, który z amerykańskich seriali emitowanych w rodzimej telewizji jest naszym ulubionym. Moda na "amerykańskość" wymykała się spod kontroli jeszcze przed Jordanem - on był po prostu dla niej prawdopodobnie najważniejszym katalizatorem. MJ został intronizowany w naszym kraju za sprawą Włodzimierza "Hej, hej, tu NBA!" Szaranowicza, czarodziejów pióra z robiącego za wzór fachowości pisma "Magic Basketball" i obwoźnego kina, które przetaczało się po podstawówkach z kolejnymi seansami animacji Kosmiczny mecz. Oddziaływanie Jordana na umysły młodych ludzi było tym większe, że w tamtym okresie zaczęliśmy zmagać się z posuchą jeśli idzie o sukcesy w grach zespołowych. Brakowało sportowych autorytetów z krwi i kości, więc docierająca coraz dalej legenda Byków zza Wielkiej Wody była jak znalazł. To, co stało się później, przypomina swoisty efekt domina.
Mniej więcej na przełomie 1996 i 1997 roku niektórym moim rówieśnikom wydawało się, że Jordan jest już "nasz", jakby prezydent Kwaśniewski właśnie nadał mu polskie obywatelstwo. Spędzaliśmy długie godziny na próbach doskoczenia do obręczy kosza - jeśli tylko się komuś udało, zyskiwał respekt wśród całej bandy. Każdy poranek zaczynał się od obowiązkowego sprawdzenia w Telegazecie wyniku meczu Bullsów, po lekcjach zaś chodziło się na boisko i ciągnęło losy. Wygrany mógł "być" Jordanem. Każdy chciał, nikt jednak nie rozumiał, co to właściwie znaczy. Pewne wzmianki o kłótniach w szatni Byków do nas docierały, lecz dziecięcy umysł wolał marzyć, a nie analizować. To nie był w końcu czas na refleksję, skoro reprezentacja Polski dobrze radziła sobie na mistrzostwach Europy, a rekordy popularności biły święte koszykarskie wojny pomiędzy Śląskiem Wrocław a Anwilem Włocławek. Mieliśmy legendarny rzut Jacka Krzykały, mieliśmy też własnych magów parkietu w postaci choćby nieodżałowanego Adama Wójcika i Macieja Zielińskiego. Tego samego Zielińskiego, którego widząc na tej czy innej wrocławskiej ulicy, do dziś pozdrawiam ukłonem w pas - może zbyt niskim, choć chyba tak pozdrawia się herosów. W końcu nastał rok 1998 i cały ten koszykarki karnawał zaczynał się kończyć. W momencie odchodzenia Jordana na SKS-ach powtarzano wtedy wpadającą w ucho piosnkę: "Siekiera, motyka, koszykówa - dostał piłkę Barklejówa. Rzuca Barklej do Dżordaja, no a Dżordaj sędzi w jaja!". Rodziców jej twórcy wezwano do szkoły i wpisano uwagę do dziennika, o zgrozo, na czerwono. Nikt nie wiedział wtedy, że czarny kolor żałoby po zakończeniu kariery przez MJ-a powinniśmy systematycznie zmieniać właśnie na karmazynowy. Jego Powietrzna Wysokość napsuł bowiem wiele krwi nie tylko swoim przeciwnikom na parkiecie. Ten tyran był cichym zabójcą mentalności...
Legenda, której nie wolno tknąć
O Jordanie trudno było nie mówić wcale; w latach 90. stał się pierwowzorem czegoś, co dziś określamy jako "wyskakiwanie z lodówki". O jego wyczynach trąbiono na prawo i lewo, stawiano mu pomniki, z niezliczonych reklam bombardował nas swoim uśmiechem, a jeśli zostałeś wówczas szczęśliwym posiadaczem sygnowanych przez niego butów, to trochę tak, jakbyś osiągnął nirwanę. Wszyscy doskonale znają historię Dream Teamu z igrzysk olimpijskich w Barcelonie, dynastii Byków czy tego, jak MJ po jednym z mistrzostw NBA ściskał piłkę i płakał, upamiętniając w ten sposób zmarłego ojca. Wśród społeczności fanów koszykówki jakakolwiek wzmianka o The Jordan Rules Sama Smitha, książce akcentującej rysy na szkle w wizerunku Jordana, była równoznaczna z natychmiastowym ostracyzmem - bogów nie wolno przecież strącać z Olimpu. Dziś powiedzielibyśmy, że przedstawiciele mojego pokolenia mit Jego Powietrznej Wysokości "łykali jak pelikany"; z perspektywy czasu wydaje się jednak, że to domena wielu legend docierających do nas zza Wielkiej Wody. Rzadko kiedy zwracało się uwagę, że zabawa w Dziki Zachód siłą rzeczy wiąże się z odwołaniem do prześladowania rdzennych Amerykanów, a bezrefleksyjna wiara w skuteczność polityki Ronalda Reagana, prezentowana przez część rodzimych posłów, nie uwzględnia jego stosunku do epidemii AIDS. Problem z Jordanem ma jednak nieco inną naturę; gdy świat zaczął go w końcu rozliczać z wszystkich blasków i cieni kariery, Polacy albo zatracili już swoją fascynację NBA, albo zwyczajnie zakodowali i zakonserwowali wersję mitu bez jego mrocznej strony. Ogromna szkoda. Odsłanianie prawdy o legendzie MJ-a to zamach na nasze dziecięce wyobrażenia, ale i sprawianie, że cała ta opowieść staje się jeszcze bardziej fascynująca.
Mecz w przestworzach
All-Star Game z 1993 roku to prawdopodobnie najlepszy mecz gwiazd w historii NBA. Prowadzony przez Jordana i Scottiego Pippena Wschód zmierzył się z Zachodem, któremu ton nadawali gwiazdorzy Utah Jazz, Karl Malone i John Stockton. Wydawało się, że parkiet lada moment zapłonie od nadmiaru podkoszowych popisów - Listonosz zdołał bowiem wejść na poziom Jego Powietrznej Wysokości, w niczym nie ustępując rywalowi. Kilka miesięcy później świat obiegła romantyczna w wydźwięku wieść, że MJ odchodzi z NBA, przygnieciony emocjonalnym wstrząsem po śmierci ojca. Mało kto jednak pamięta, że to właśnie we wspomnianym All-Star Game Jordan dostał od Malone'a i Stocktona prztyczka w nos, a jego poczucie nieustannego triumfu uległo zaburzeniu (All-Star Game 1993 zobaczysz w CANAL+ SPORT 17 maja o 22:30). Koszykarski bóg nigdy nie ukrywał, że ma problem z podejściem do zdrowej rywalizacji. Nawet sparing Byków traktował tak, jakby był jego ostatnim meczem. W trakcie jednego z nich wymierzył cios Willowi Perdue tylko dlatego, że ten zastosował na nim, jego zdaniem, nieprzepisowy blok - gorzej, że cała drużyna doskonale zdawała sobie sprawę, iż Perdue nie może oddać. Oddał za to Steve Kerr, uderzony przez MJ-a prosto w twarz na innym z treningów; po latach... jest za to wdzięczny. Jordan prześladował werbalnie i fizycznie Billa Cartwrighta, który dołączał do Bullsów w ramach wymiany za przyjaciela Jego Powietrznej Wysokości, Charlesa Oakleya. Do tego stopnia, że po wyżyciu przed treningiem przychodziło upokarzanie sportowe w postaci podawania niemożliwych do złapania piłek. Tajemnicą poliszynela jest również to, że Rodney McCray kończył karierę przez Jordana, wciąż i wciąż krzyczącego do niego o "byciu przegranym" . Dochodzimy więc do wniosku, że MJ w zdecydowanej większości traktował partnerów z boiska jak zabawki we własnej piaskownicy. Gorzej tylko, że podobnie postępował z przyjaciółmi.
- 1 (current)
- 2