Produkcja NBC to na pewno nie najlepszy, a już tym bardziej nie najmądrzejszy serial na świecie, ale mimo wszystko miała ona w sobie coś, co powodowało, że cały czas oglądaliśmy nieprawdopodobne wyczyny bohaterów. Drugi sezon był o niebo lepszy od pierwszego, ale mimo wszystko bardzo nierówny. Scenarzyści mieli bardzo irytujący nawyk drastycznego spowalniania akcji, gdy ta zaczynała się w końcu rozkręcać. Nie inaczej jest w przypadku "$#!& Happens", które może kandydować do miana najsłabszego odcinka serii. To typowy filler, o którym naprawdę nie można napisać zbyt wiele. Wszyscy szukają Milesa, który znalazł się w położeniu tak pechowym, że aż śmiesznym. Bass i Rachel w końcu mogli trochę na siebie pokrzyczeć, a całość przed totalną porażką ratuje Giancarlo Esposito, którego Tom Neville dowiaduje się o śmierci syna.

W "Tomorrowland" jest już znacznie lepiej, a powyższa ocena (też nieco z sentymentu, bo to moja ostatnia recenzja Revolution) odzwierciedla właśnie poziom odcinka 20. Bo gdybym miał wyciągać średnią z obu… W każdym razie w końcu coś zaczęło się dziać! Nie zapominajmy, że serial zniknął z ramówki NBC na miesiąc, po czym uraczył nas w swoim powrocie epizodem nad wyraz marnym. Dwa najważniejsze wątki zostały niemal pominięte – nanity były obecne w postaci łaknącej pizzy Priscilli, a Patriotów nie było wcale. W ostatniej odsłonie naprawiono te błędy i stworzono podwaliny pod wybuchowy finał tej historii. Jak pisałem wyżej, widać jak na dłoni, że końcówkę drugiego sezonu realizowano z myślą o kolejnym, więc istnieją spore szanse, że tę postapokaliptyczną przygodówkę zwieńczy cliffhanger, którego rozwinięcia nigdy nie poznamy.

[video-browser playlist="634503" suggest=""]

Tytuł recenzji odpowiada motywowi ostatniej szansy, który można odnieść do kilku aspektów fazy, w jakiej obecnie znajduje się Revolution. Zacznijmy więc od Trumana, który w końcu pokazał cojones i kulkę w łeb zamienił na możliwość odkupienia wcześniejszych niepowodzeń. W Białym Domu mamy prawdziwego dyktatora psychopatę, który nie spocznie, dopóki nie doprowadzi do wojny pomiędzy Kalifornią a Teksasem, a jedynymi ludźmi, którzy mogą jej zapobiec, są Monroe, Miles i spółka. Rzeź dokonana z pomocą gazu musztardowego sprawia, że liczba rebeliantów jeszcze bardziej się zmniejsza i nadszedł czas na ostateczną, wręcz samobójczą ofensywę. W tym momencie dochodzi do ciekawej dynamiki między dwójką dawnych przyjaciół. Miles chce ograniczyć rozlew krwi i decyduje się na tradycyjne metody szpiegowskie, umieszczając podwójnego agenta w paszczy lwa. Monroe natomiast nadal nie porzucił planów odbudowania swojego dawnego imperium i razem z synem planuje rozwiązanie siłowe. Obiecująco wypada finałowa scena, w której do mężczyzn dołącza żądny zemsty Neville.

Mamy więc do czynienia z "festiwalem ostatnich szans": na pokutę za grzechy przeszłości i zmianę samego siebie (Miles), na pozostawienie dziedzictwa swojemu potomkowi (Monroe) czy też na pomszczenie syna. Ostatnią szansę ma również samo Revolution - na to, aby zakończyć tę historię na przyzwoitym poziomie. Nawet jeśli wątki urwą się i nigdy nie zostaną wyjaśnione, jest kilka sposobów, aby serial pozostawił po sobie w miarę pozytywne wrażenie. Śmierć prezydenta i niejako powrót do korzeni w postaci na nowo rozpoczętej rywalizacji Milesa z Monroe byłoby eleganckim zatoczeniem tego fabularnego koła. Pozostaje również kwestia nanitów, ale w tym przypadku nie będę nawet próbował spekulować. Ostatnie ich zachowanie i plan zmuszania ludzi do bycia "szczęśliwymi" to prawdziwe pomieszanie z poplątaniem (choć scena z "zamrożonymi" Patriotami w maskach gazowych wyszła nieźle, naprawdę niepokojąco). Chyba tylko nieprawdopodobny przebłysk geniuszu Aarona może zneutralizować to zagrożenie, ale jeżeli tego byśmy się doczekali, to chyba dopiero w kolejnych seriach, które nigdy nie powstaną.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj