Wprawdzie w liczbie postaci i wątków dziejących się w różnych czasach i miejscach „Outlander” daleko do „Game of Thrones”, niemniej nadal jest to twardy orzech do zgryzienia. Ron Moore i jego scenarzyści chyba znaleźli metodę na to, jak zjeść ciastko i mieć ciastko. Znów dość znacznie ingerują w fabułę powieści, jednak nadal pozostają wierni jej przekazowi. Nadal też wykreowane przez nich wątki podążają do tego samego celu, mimo że niektóre z nich lub ich części są całkowicie nowe. Przy okazji twórcy dają też więcej miejsca postaciom drugoplanowym. Dzięki temu mają okazję pokazania szerszego spektrum politycznych oraz interpersonalnych rozgrywek i intryg, które coraz ciaśniej tkają się wokół głównych bohaterów. Ale też oczywiście daje to możliwość - i twórcom, i aktorom - stworzenia barwnej galerii postaci. W 10. odcinku szczególnie urzeka Lotte Verbeek jako Geillis Duncan – szczera i jednocześnie tajemnicza kobieta, która sprawia wrażenie, że wie, czego chce, i ocenia trzeźwo oraz cynicznie rzeczywistość i ludzi, ale jest w niej też ledwo uchwytna nuta szaleństwa. Geillis nieustannie balansuje między byciem czarownicą i dobrą wróżką, mieszając w głowie nie tylko Claire, ale przede wszystkim widzom. Podobnie jak główna bohaterka nigdy do końca nie możemy być pewni, czy darzyć żonę prokuratora sympatią, czy też raczej zachować w stosunku do niej bezpieczny dystans. Centralnym elementem fabuły i przy okazji głównym źródłem komizmu w „By the Pricking of my Thumbs” jest kolejna postać drugoplanowa: z dużym wdziękiem zagrany przez Simona Callowa książę Sandringham – persona trochę kuriozalna, trochę groteskowa, z pozoru nieszkodliwa. Ale równocześnie wykazująca się sprytem i dająca do zrozumienia, że nie da z siebie bezkarnie zrobić durnia. Pytanie, co faktycznie zrobi ze skargą Jamiego człowiek, którego polityczne sympatie i osobiste powiązania są równie zagmatwane jak jego figury stylistyczne. Trudno wyczuć w przypadku tej postaci, czy to tylko kurtuazja i wpływ chwilowego nacisku, czy szczera obietnica. Odcinek 10 zdecydowanie sponsoruje pytanie o to, kto jest naszym wrogiem, a kto przyjacielem. Komu powinniśmy ufać, a kogo unikać?

[video-browser playlist="681759" suggest=""]

"Outlander" znowu zaskakuje narracją - twórcy zdecydowali się poniekąd na wprowadzenie równoległej perspektywy, aby pokazać dwójkę bohaterów jako postacie na równych prawach, a widzowi dać możliwość pełniejszego i równoczesnego wglądu w ich historie. Pozwala to też Jamiemu i Claire na zachowanie indywidualnej odrębności i nie ogranicza ich interakcji tylko do siebie nawzajem. Szczególnie w przypadku Jamiego, którego uwolniono w ten sposób od ograniczeń tego, co wie o nim i w jaki sposób postrzega go Claire. Mam nadzieję, że w takim razie twórcy pozwolą im na komentarze z offu, jeśli już ma być sprawiedliwy podział perspektywy. Skoro o perspektywach i narracji mowa… O ile pewne rzeczy w serialu trzeba powiedzieć wprost, zamiast tylko zasugerować (inaczej mogłyby zginąć niezauważone), o tyle z drugiej strony inne można pokazać w dużo subtelniejszy sposób niż poprzez narrację z głowy bohaterki. Claire nie musi informować widza o tym, że zaczyna do niej docierać ewolucja własnych uczuć – widz dostaje to pokazane w bardzo ładny i stopniowany sposób, bez konieczności ustawiania po drodze wielkich szyldów i drogowskazów. To się po prostu się dzieje, w gestach i dialogach. Nie ma chyba sensu w połowie sezonu rozpisywać się o stronie wizualnej, która jest od początku stałym i niezmiennie zachwycającym elementem serialu - o strojach, wystroju zamku Leoch (na okazje i bez okazji), wnętrzach pałacu Sandrighama oraz otaczającym to wszystko szkockim krajobrazie. To, co urzekło mnie szczególnie w tym odcinku, to lasy. Chłodne zielenie i błękity spowite mgłą tworzą atmosferę niesamowitości i godną oprawę wątków związanych z tematyką czarów i lokalnych przesądów. Przyodziana w kawałek zwiewnego materiału czarownica tańcząca wokół małych ognisk nie jest może aż tak malownicza i nie robi takiego wrażenia jak kobiety tańczące w kamiennym kręgu w 1945 roku, ale dzięki naturze oraz rozbrzmiewającym w tle wariacjom na temat "Dance of the Druids" Beara McCreary ma swój niezaprzeczalny urok. Urok, któremu na chwilę ulega nawet sceptyczna Claire. Czytaj również: Emily Kinney z „The Walking Dead” o swojej roli w „The Flash” „By the Pricking of my Thumbs” nie jest być może odcinkiem tak spójnym narracyjnie, tematycznie i symbolicznie jak poprzedni, ale nadal dzieje się w nim dużo, w dobrym tempie i przejrzystej konstrukcji, tworząc preludium do kolejnych dramatycznych, zaskakujących i decydujących wydarzeń. Ale na te trzeba jeszcze tydzień poczekać.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj