Wielu z nas ma słabość do świątecznych filmów, które są wypełnione lampkami, śniegiem, ciepłymi wnętrzami i wzruszającymi momentami. Pomimo że rzeczywiste święta rzadko przypominają te bajkowe, lubimy poczuć świąteczny klimat, właśnie oglądając tego typu produkcje. Stąd niepojęta liczba świątecznych tytułów, które bombardują nas co roku z lewa i prawa. A to idzie w parze z masowym powielaniem tego samego schematu. Nie każdy z tych filmów ma do zaoferowania coś nowego. Netflix w tym roku oferuje nam bardzo szerokie spektrum świątecznych widowisk. Jednym z takich tytułów jest Pan Jangle i świąteczna podróż, familijny musical od Davida E. Talberta. Reżyser wydaje się być ekspertem od świątecznego nastroju. Wskazują na to cztery filmy ze słowem „święta” w filmografii twórcy. Jego tegoroczne Jingle Jangle wydaje się być wszystkim, czego świat zamknięty w lockdownie potrzebuje, by poczuć, że ten magiczny czas się zbliża. Starający się o miano epickiego film przenosi nas do baśniowego świata, w którym święta przypominają narodową fiestę. Niestety, gdy zdejmiemy ten kolorowy płaszcz, nie zostanie dużo do zaspokojenia naszych potrzeb. Tytułowy Pan Jangle w swojej młodości był wielkim wynalazcą. Jego specjalnością były magiczne gadżety i zabawki, które sprzedawał w swoim przytulnym sklepie. W dniu, w którym dostaje przesyłkę zawierającą magiczny składnik potrzebny do jego najnowszego wynalazku, ożywia jedną ze swoich lalek. Ta, mając nikczemne plany, namawia Gustafsona - pomocnika Jangle’a - do kradzieży księgi z wynalazkami i wykorzystania ich na swój użytek. Później akcja przenosi nas kilka dekad wprzód, gdzie Pan Jangle (Forest Whitaker) stracił swoją umiejętność tworzenia. Gustafson (Keegan-Michael Key) natomiast dorobił się zabawkowego imperium na pomysłach ze skradzionej książki. Film, zgodnie z postawionym sobie celem, przenosi nas w mgnieniu oka do pięknego, świątecznego świata. Baśniowa opowieść obfituje w wesołe piosenki, piękne wnętrza, zimowe miasteczko i dekoracje a także w dobrze przemyślane, zgrabnie dobrane stroje. Dzięki nim baśniowy świat wita nas ciepło i sprawia, że nie chcemy z niego szybko uciekać. W końcu świąteczne iluminacje, śnieg za oknem oraz scenografia przypominająca nam Dziadka do orzechów zachwycają swoim przepychem i rozmachem. Nawet fakt, że film wygląda jak inspirowane Disneyem połączenie Charliego i fabryki czekolady z Opowieścią wigilijną, zdaje się być nieistotny, gdy po prostu zanurzamy się w tym przytulnym miasteczku. Gołym okiem widać, że produkcja Netflixa do najtańszych nie należała, na co platforma od pewnego czasu może sobie śmiało pozwolić. Cały czar niestety pryska, gdy bohaterowie zaczynają śpiewać. Mało porywające piosenki nie wpadają w ucho oraz nie wnoszą nic ciekawego do fabuły. Z każdym następnym utworem dostrzegamy, jak kiepsko przemyślane zostały choreografie oraz praca kamery. Sam wokal głównie męskich aktorów bardziej bawi i wywołuje zażenowanie. Zostaje to bardzo wyeksponowane po prawdziwych gospelowych popisach damskiej części obsady. Żadna z piosenek nie zostaje w pamięci, a po seansie zamiast nucić sobie którąś z nich, dochodzimy do wniosku, że to właśnie przez kiepskie piosenki film był taki długi. Niestety, piękne stroje oraz scenografie to jeden z niewielu elementów, jakie Jingle Jangle ma nam do zaoferowania. Film przede wszystkim wybada bardzo blado pod względem scenariusza. Młody Pan Jangle przypomina bardziej Chadwicka Bosemana na MET Gali niż genialnego wynalazcę zbliżonego do Świętego Mikołaja. Tytułowa postać zachowuje się skrajnie głupio. Po ożywieniu lalki (dosyć wielkie odkrycie, co?) wychodzi z domu 2 minuty po całym zajściu. Nie mówię już o namawianiu swojej wnuczki do wskakiwania w śmiercionośne turbiny. Fabuła gna do przodu w takim tempie, że nawet nie mamy okazji do polubienia Pana Jangla. A po przeniesieniu się do czasów, gdy Jangle jest już staruszkiem przypominającym Grincha, niewierzącym w magię i drwiącym z wynalazców, takiej okazji prędko nie dostaniemy. Oczywiście, przyjazd wnuczki budzi w starym Jerrym jakieś emocje, lecz Forest Whitaker gra tak sztywno, grzecznie i szablonowo, że dorosła publiczność po prostu nie ma go za co lubić. Cała fabuła opiera się na motywach wykorzystanych już w 200% w innych świątecznych produkcjach, a banały goniące banały zaczynają najzwyczajniej w świecie męczyć po 30 minutach. Nawet młodsi nie będą zaskoczeni kolejnym przypadkiem walki dobra ze złem o perfekcyjny prezent świąteczny. A fakt, że film trwa prawie 120 minut, pozwoli jedynie wykorzystać go do usypiania swoich pociech. Jedynym argumentem na powtarzanie tak trywialnych schematów jest fakt, że Netflix stworzył świąteczny film politycznie bardzo poprawny. W końcu dostajemy krzepiącą serca świąteczną opowieść z udziałem w prawie 90% czarnej obsady. Myślę, że taka produkcja może dużo znaczyć dla afroamerykańskiej społeczności. Platforma świadomie kręci tak różnorodne filmy ukazujące, że każdy może stworzyć idealny świąteczny klimat. A jak wiemy, świąteczny klimat oznacza tyle samo, co miłość, akceptację oraz rodzinę. Miło się ogląda wesołe dzieciaki z krzywymi mleczakami, aktorki z gospelowymi zdolnościami i przygłupiego antagonistę, który jest życiową porażką. W końcu klimat świąt jest jak najbardziej odczuwalny dla każdego widza, a my nie dostajemy kolejnej opowieści o białej, zamożnej rodzinie mieszkającej w 400 metrowym domu. Można śmiało przyznać, że Pan Jangle i świąteczna podróż to podręcznikowy przykład przerostu formy nad treścią. Być może trudno jest stworzyć coś, co będzie zawierało świąteczny morał inny niż wszystkie wcześniejsze. Na pewno jednak, dysponując takim budżetem, można przemycić coś więcej niż oklepane oczywistości. Dorosła publika nie znajdzie nic ciekawego w tym tytule, a dla młodszej widowni lepiej puścić Charliego albo Ekspres Polarny, a nie Pana Jagna i jego świąteczną podróż.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj