Film Pan T. otwiera plansza z napisem, że nie jest to w żadnym razie film biograficzny. Z przekąsem odnosząc się do panującej w Polsce mody na tworzenie filmów osadzonych w przeszłości i opowiadających ckliwe historie o ciekawych ludziach, ale nie było w tym raczej celowości. Całość jest bowiem inspirowana twórczością Leopolda Tyrmanda, ale twórcy filmu nie dogadali się z jego synem w kwestii praw do dzienników pisarza, zatem mamy tylko luźne opieranie się na materiałach źródłowych, a owe dzienniki napisane zostały nie przez Tyrmanda, a reżysera Marcina Krzyształowicza.  Akcja osadzona została w roku 1953 w Warszawie, a jej głównym bohaterem jest oczywiście Pan T. - uznany pisarz, który mieszka w hotelu dla literatów. Mężczyzna utrzymuje się z korepetycji dawanych pięknej maturzystce, z którą łączy go relacja wykraczająca daleko poza wykłady i naukę języka polskiego. Nasz bohater napotka jednak na swojej drodze nie tylko skomplikowane relacje z otaczającymi go ludźmi, ale też na podejrzewanie go o zamiar wysadzenia Pałacu Kultury i Nauki.  Oglądany w czerni i bieli film okazał się być niezwykle intrygującym dramatem zabarwionym elementami komediowymi. Zdecydowanie mamy do czynienia z jedną z ciekawszych propozycji tegorocznego Festiwalu w Gdyni, a także powiewem świeżości, którego jak tlenu potrzebuje nasza kinematografia. Nie jest to z pewnością film bez wad i reżyser wpada w różne pułapki, które wspomnę później, jednak jego zabawa konwencjami oraz komediowa strona filmu wypadają nadzwyczaj dobrze. Jest to też wielki powrót Pawła Wilczaka do łask, którego kreacja choć stonowana i niezwykle subtelna, to mimo wszystko wyzwala duże emocje i pozostaje w pamięci na długo po skończeniu filmu. Ogromną zaletą filmu prócz aktorstwa (na drugim planie świetni są także Sebastian Stankiewicz, Maria Sobocińska i Wojciech Mecwaldowski) jest sposób, w jaki wykreowano świat socjalistycznej Polski lat 50., gdzie przy niewielkim budżecie dało radę stworzyć bardzo ciekawy film od strony wizualnej. To jednak, co najbardziej zaskakuje, to zabawa różnymi konwencjami i żonglowanie gatunkami. Niezwykle sprawnie wychodzi przechodzenie od dramatu do komedii, a zwłaszcza te komediowe elementy, są nadzwyczaj udane. Bierut palący jointa jest wierzchołkiem góry lodowej i takich scen oraz momentów w krzywym zwierciadle jest o wiele więcej. Przy tym nie jest to film bez wad. Scenariusz napotyka niekiedy trudności, a ironia nie zawsze trafia w punkt. Trzeba jednak przyznać, że Pan T. został wykonany świetnie, od doboru aktorów po przedstawioną historię, zabawę stylami i narracją. Takiego kina w naszym kraju brakowało.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj