Star Trek: Picard w siódmym odcinku 3. sezonu nieco zwalnia tempo akcji – wszystko po to, by stworzyć podstawę pod zbliżające się nieuchronnie zakończenie serialu.
Serial Star Trek: Picard na dobre zaczął ustawiać solidne fundamenty pod nadchodzące wielkimi krokami zakończenie całej produkcji. Odcinek o tytule Władza (na marginesie – znacznie lepszym rozwiązaniem byłoby pozostawienie angielskiego Dominion bądź posiłkowanie się polskim Dominium) pozwala widzom złapać oddech po niewątpliwym festiwalu niesamowitości, jaki zaserwowano nam w poprzedniej odsłonie serii. Tym razem o sile historii decyduje więc nie paliwo nostalgii, a jej moralny wydźwięk, uzewnętrzniający się najlepiej w próbie zrozumienia motywacji Zmiennokształtnych czy rzutującym na ekranowe wydarzenia, wewnętrznym konflikcie osobowości Daty i Lore'a. Owszem, twórcy nie byliby sobą, gdyby nie podzielili się z nami jeszcze jednym easter eggiem nawiązującym do przeszłości uniwersum – rozmowa Siedem z antagonistą podszywającym się pod Tuvoka wypada wybornie, lecz to refleksja nad życiowymi powinnościami, odkrywanie prawdy o własnej tożsamości i szeroko pojęta walka dobra ze złem napędzają akcję, jednocześnie trzymając ją w ryzach. Jeśli Terry Matalas i spółka w zeszłym tygodniu chcieli przypomnieć nam, jak ogromne znaczenie w świecie Star Treka mają sentymenty i klasyczna konwencja science fiction, to we Władzy skupiają się raczej na uświadomieniu odbiorcy, że to samo uniwersum ma głęboko humanistyczny wymiar. Z tak kompleksowego podejścia wypada tylko się cieszyć.
Najnowszy odcinek Picarda rozpoczyna się od mocnego uderzenia: Siedem w trakcie połączenia ze swoim dawnym kompanem ze statku Voyager, Tuvokiem, próbuje odgadnąć, czy jej rozmówca to faktycznie przyjaciel, czy może przybierający jego cielesną formę Zmiennokształtny; tę niepozorną sekwencję ogląda się z zapartym tchem. W gruncie rzeczy służy ona jednak tylko jako punkt wyjścia do nieuchronnego starcia ze złoczyńcami. Picard chce ich przechytrzyć, najpierw pozwala wejść na pokład USS Titan, by później spróbować uwięzić antagonistów – gorzej tylko, że cały ten nie tak znowu misternie przygotowany plan spalił na panewce. Wszystko za sprawą machinacji rozmiłowanego w chaosie Lore'a, który przynajmniej początkowo przejął kontrolę nad osobowością Daty i "wyrównał szanse" zamkniętych w pułapce Zmiennokształtnych. Równolegle do tego wątku twórcy rozwijają aspekt prawdziwej tożsamości Jacka Crushera. Nie dość, że najeźdźcy chcieliby uprowadzić go "gdzieś, nie wiadomo gdzie", to jeszcze słyszy on myśli Sidney – a to czule obejmując jej dłoń, a to pomagając w walce jeden na jeden. Jest też Geordi La Forge, kilkukrotnie podejmujący próbę przemówienia Lore'owi do rozsądku, odwołując się do wspólnej przeszłości i czegoś na kształt zwykłej przyzwoitości. Ciężar odcinka niesie jednak na swoich barkach Vadic, która wyjawia Jean-Lucowi i Beverly prawdziwą przyczynę krucjaty Zmiennokształtnych. Wygląda na to, że kręgosłup moralny Gwiezdnej Floty jest jeszcze bardziej kruchy, niż mogliśmy wcześniej zakładać. Opowieść kończy się przejęciem kontroli nad Titanem przez Zmiennokształtnych; sytuacja osób obecnych na pokładzie wydaje się beznadziejna.
We Władzy jest kilka fabularnych elementów, które pozostawiają sporo do życzenia w kwestii ich jakości czy sposobu ekspozycji. Sami musicie przyznać, że plan Picarda – zważywszy na jego doświadczenie na tym polu – wydaje się nieco absurdalny. Budowanie aury tajemnicy wokół młodego Crushera powoli zaczyna cierpieć na przerost formy nad treścią, a osobowościowe starcie Daty i Lore'a jawi się poniekąd jak sięganie po niemiłosiernie ogrywany w tym uniwersum schemat. Rzecz w tym, że te mankamenty przestają mieć większe znaczenie, gdy na ostatni odcinek serialu spojrzymy szerzej. Władza bez dwóch zdań wykonała swoje zadanie: ustawiła podwaliny pod rozumiane już holistycznie starcie Gwiezdnej Floty ze Zmiennokształtnymi, w pełni zarysowując motywacje antagonistów i jeszcze konfrontując je z nieustannie dojrzewającymi nam na ekranie bohaterami. Jest coś niewypowiedzianie magnetycznego w fakcie, że po przemowie Vadic nawet takie legendy Gwiezdnej Floty jak Jean-Luc Picard i Beverly Crusher muszą same siebie zapytać o wiarę w ideały organizacji. Co więcej, ta moralna wykładnia rodzi też nieoczekiwane efekty, kapitalnie podkreślając ekranową chemię we wspólnych scenach Jacka i Sidney (a może ta ujmująca para doczeka się własnego serialu?...), a także dając Amandzie Plummer szansę na zaprezentowanie swoich fantastycznych umiejętności aktorskich. Jej Vadic kradnie przecież właściwie każdą scenę, znakomicie balansując na granicy kontrolowanego przerysowania i wpisanego w tę postać tragizmu. Jest też świetny jak zawsze Brent Spiner w podwójnej, niezwykle efektownej roli i skrupulatne podkreślanie narastającej atmosfery zagrożenia. Można narzekać? Oczywiście, że tak – tylko po co? Ta kosmiczna łajba straceńców płynie przecież dalej.
W tym całym fabularnym labiryncie wciąż istnieje jeszcze kilka nierozwiązanych tajemnic. Największa z nich łączy się z pytaniem, do czego Zmiennokształtnym potrzebne jest ciało Picarda? Teoretycznie poszlaki w tej materii płyną z uwagi Beverly o DNA jej syna, lecz umysły znacznie bardziej rozpala krążąca po sieci dzika teoria fanów. Według niej antagoniści chcą wejść w posiadanie truchła admirała, by dzięki niemu ożywić... Locutusa. Jeśli w tych domysłach jest choć ziarno prawdy, na ekranie czekają nas prawdziwe fajerwerki. Właściwie te ostatnie możemy zobaczyć siłą rzeczy, bo twórcy chcą nieustannie podbijać stawkę wydarzeń i przenieść zagrożenie od obecnych na USS Titan w stronę całej Gwiezdnej Floty. Dla organizacji nadchodzi sądny dzień; jest coś niebywale przejmującego i zarazem ponadczasowego w fakcie, że jej losy raz jeszcze spoczywają w rękach wiekowego Jean-Luca Picarda. Czas pokaże, czy lepiej przygotowywać się na jego łabędzi śpiew, czy może na ostatnią już w życiu, godną jego legendy sztuczkę.